Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 46

Название: Bastion

Автор: Стивен Кинг

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-8125-441-0

isbn:

СКАЧАТЬ forda bez oznaczeń, omal nie doszło do wypadku.

      Mężczyzna prowadzący pontiaca, trzydziestosześcioletni dziennikarz jednej z bostońskich gazet, wcisnął hamulec. Zapiszczały opony i wóz zaczął zjeżdżać z szosy, obracając się lekko w lewo.

      – Rany boskie! – krzyknął siedzący na fotelu pasażera gruby fotograf.

      Upuścił aparat na podłogę i zaczął gorączkowo zapinać pas bezpieczeństwa.

      Kierowca popuścił pedał hamulca i zaczął zjeżdżać na pobocze, czując, jak opony zagłębiają się w miękkiej ziemi. Wdusił gaz i bonneville ponownie zaczął wspinać się na asfalt. Spod opon buchnęły strużki niebieskawego dymu.

      Z radia popłynęły słowa piosenki:

      Mała, czy możesz polubić swojego faceta?

      To porządny gość.

      Hej, mała, czy możesz polubić swojego faceta?

      Dziennikarz znów wdepnął pedał hamulca. Bonneville zatrzymał się na środku szosy.

      Kierowca zaczerpnął powietrza, po czym zakasłał. To wszystko zaczynało go wkurzać. Wrzucił wsteczny i podjechał tyłem do forda i dwóch stojących obok ludzi.

      – Posłuchaj… – zaczął fotograf.

      W tej samej chwili wóz zahamował gwałtownie i grubas runął do przodu. Dziennikarz przerzucił dźwignię automatycznej skrzyni biegów na parkowanie i wysiadł.

      Ruszył w stronę dwóch młodych mężczyzn za fordem, zaciskając dłonie w pięści.

      – Cholerne skurwysyny! – krzyknął. – Mało brakowało, żebyście nas zabili! Zamierzam…

      Miał za sobą cztery lata ochotniczej służby w wojsku i natychmiast rozpoznał karabiny, które w niego wycelowali. To były M-3A. Znieruchomiał skąpany w prażących promieniach słońca. Po jego nogach zaczęła spływać struga moczu.

      Miał ochotę odwrócić się i pobiec z powrotem do bonneville’a, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zaraz potem młodzi ludzie zaczęli strzelać i kule podziurawiły klatkę piersiową i krocze dziennikarza. Kiedy unosząc w górę obie ręce, upadł na kolana, kolejny pocisk trafił go półtora cala powyżej lewego oka i oderwał mu wierzch czaszki.

      Skulony na tylnym siedzeniu fotograf nie do końca rozumiał, co się wydarzyło, dopóki nie zobaczył, że dwaj młodzi mężczyźni, przestąpiwszy zwłoki, z bronią uniesioną do strzału ruszają w jego kierunku.

      Przesunął się na siedzeniu pontiaca. Kluczyki nadal tkwiły w stacyjce. Uruchomił silnik i wrzasnął, gdy tamci zaczęli strzelać. Czuł, jak wóz zakołysał się w prawo, jakby kopnął go jakiś olbrzym, a kierownica zaczęła wyczyniać dziwne harce w jego dłoniach. Bonneville podskakiwał i opadał, sunąc wzdłuż szosy na podziurawionych oponach. Zaraz potem olbrzym wyrżnął w tył samochodu z drugiej strony. Kołysanie przybrało na sile, a z szosy trysnęły snopy iskier. Fotograf jednak nadal jechał, choć tylne opony pontiaca łopotały jak czarne szmaty.

      Dwaj młodzi ludzie wrócili do swojego forda, którego numery rejestracyjne znajdowały się na liście ewidencji pojazdów wojskowych w Pentagonie. Jeden z nich usiadł za kierownicą. Ford wykręcił zgrabnym łukiem i ruszył w pościg.

      Przód samochodu zakołysał się, kiedy jego koła przetoczyły się po ciele zabitego dziennikarza.

      Gruby fotograf zaczął popłakiwać ze strachu, gdy w lusterku wstecznym zobaczył powiększającą się sylwetkę forda.

      Wcisnął gaz do oporu, ale pontiac mógł teraz wyciągnąć najwyżej dwadzieścia mil na godzinę.

      W radiu Larry’ego Underwooda zastąpiła Madonna. Zapewniała wszystkich, że jest materialistką.

      Ford wyprzedził bonneville’a i przez chwilę fotograf miał nadzieję, że pojedzie dalej, pozostawiając go w spokoju.

      Nadzieja okazała się płonna. Ford zjechał na bok i zataczający się pontiac z całej siły wyrżnął przodem w jego błotnik.

      Rozległ się zgrzyt rozdzieranego metalu. Fotograf rąbnął głową w kierownicę i krew trysnęła mu z nosa.

      Rzucając przez ramię przerażone spojrzenia, przesunął się po ciepłym, pokrytym plastikiem siedzeniu, otworzył drzwiczki od strony pasażera i wbiegł w boczną drogę. Stały na niej zasieki z drutu kolczastego, więc rzucił się szczupakiem, aby je pokonać. Jak oszalały zaczął przedzierać się przez druty.

      Uda mi się. Musi mi się udać. Mogę biec w nieskończoność… – myślał.

      Po chwili upadł po drugiej stronie zasieków z nogą uwięzioną pomiędzy drutami. Kiedy usiłował uwolnić rozdartą kolcami nogawkę i nogę, do zasieków podeszli dwaj mężczyźni z karabinami w rękach.

      Próbował ich zapytać, dlaczego chcą go zabić, ale z jego ust dobył się jedynie zduszony, bezradny skrzek i zaraz potem tył jego czaszki, oderwany kulami, rozprysnął się w strudze krwi i strzępów mózgu.

      Tego dnia w gazetach nie opublikowano żadnej informacji na temat choroby czy jakichkolwiek innych kłopotów w Sipe Springs w Teksasie.

      ROZDZIAŁ 18

      Nick otworzył drzwi pomiędzy biurem szeryfa Bakera a celami i w tej samej chwili Vincent Hogan i Billy Warner zaczęli z niego szydzić. Zajmowali dwie małe jak puszki sardynek cele po lewej stronie. Mike Childress siedział w jednej z cel po prawej. Druga była pusta, gdyż Ray Booth, ten z sygnetem, zdołał czmychnąć.

      – Hej, ty głupku! – zawołał Childress. – Ty pierdolony dupku! Co się z tobą stanie, kiedy już stąd wyjdziemy? Jak sądzisz? Co się z tobą stanie, ty chuju?

      – Osobiście oberwę ci jaja i wepchnę do gardła, żebyś się nimi udławił – oświadczył Billy Warner. – Kapujesz?

      Jedynie Vince Hogan nie brał w tym udziału. Mike i Billy nie mieli z niego wielkiego pożytku, gdy dwudziestego trzeciego czerwca zostali zgarnięci i wsadzeni za kratki do czasu rozprawy. Kiedy szeryf dał Vince’owi popalić, pękł jak przekłuty balon.

      Baker powiedział Nickowi, że mógłby wnieść oskarżenie przeciwko tym chłopakom, ale gdyby doszło do procesu, nie miałby nic prócz zeznania Nicka przeciw zeznaniom trzech aresztantów – albo czterech, gdyby udało im się dopaść Raya Bootha.

      Kiedy Nick trochę lepiej poznał szeryfa Johna Bakera, zaczął żywić wobec niego ogromny szacunek. Ten ważący niemal dwieście pięćdziesiąt funtów były farmer, jak łatwo można się domyślić, miał wśród aresztantów przydomek Wielkiego Złego Johna. Szacunek, jaki żywił wobec niego Nick, nie wynikał z tego, iż Baker dał mu pracę polegającą na sprzątaniu pomieszczeń posterunku, ale dlatego, że postanowił dopaść łobuzów, którzy go pobili i zabrali mu pieniądze – jakby Nick był członkiem jednej z szanowanych rodzin w mieście, a nie głuchoniemym włóczęgą. Wiedział, że wielu innych szeryfów z południa prędzej skazałoby go na sześć miesięcy obozu СКАЧАТЬ