Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 95

Название: Noce i dnie Tom 1-4

Автор: Maria Dąbrowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-660-7613-6

isbn:

СКАЧАТЬ przez to właśnie, że jej słuchałem. Bo miałem za dużo energii i to szło na hulanki, które ją dręczyły, o, ja wiem, że dręczyły, choć nigdy nie powiedziała mi słowa…

      Lucjan mówił teraz obficie, jakby się w nim jakaś tama przerwała. Był zawsze człowiekiem pełnym życia, ale w takim ogniu, w takim prawie natchnieniu pani Barbara jeszcze go nigdy nie widziała. Roztaczał przed nią swe plany, niby program zupełnego przeobrażenia świata. Cementownia nie oznaczała bynajmniej samego tylko cementu. Wchodziły w to jeszcze cegielnie, gips, jakieś szczególnie ogniotrwałe dachówki, zwane eternit. Lucjan mówił też coś o domieszkach szybko wiążących cement, o papie, żelazie, drzewie, a biuro w Częstochowie miało być szeroko pomyślanym biurem budowlanym.

      – Ale czy to nie trzeba być inżynierem czy architektem? – odważyła się powiedzieć pani Barbara.

      – Mam właśnie świetnego inżyniera – zapewnił Lucjan. – Ale tu przede wszystkim nie inżynier jest najpotrzebniejszy, lecz organizator. Być organizatorem, to jest fach, którego nikt u nas nie docenia, a bez tego, bez tego ani rusz. Otóż ja nim jestem. Z urodzenia. Tak jest. Ha!

      – Doktorzy – ciągnął z wypiekami na twarzy – nie dają mi pić. Głupcy! Ja pić nie będę, jak będę miał co robić. Straszą mnie, że coś tam w środku nie tak. A ja ich wszystkich przeżyję. Przeżyję ich. To, że późno zabieram się do takich wielkich rzeczy, świadczy, że będę żył długo. Kto ma wcześnie umierać, wcześnie też wypełnia swoje zadania, a ja dotychczas wegetowałem tylko. Zresztą czuję się zdrów jak nigdy.

      Mówiąc to, chodził wielkimi krokami po pokoju i kolejno to przygładzał tęgą ciemną czuprynę nad niskim czołem, to brał w garść brodę, ciągnąc ją w taki sposób, jakby ją z wody wyciskał.

      – Daj Boże… – zaczęła pani Barbara, lecz on nie słuchał.

      – Mam pewność – snuł dalej swoje – że mi się wszystko uda. Po prostu pewność – no! I nie tylko dlatego, że wierzę w siebie. Wiem, że Teresa mi pomoże.

      Usiadł i ciszej nieco, ale żarliwie mówił:

      – Wyobraź sobie, ja wierzę, że ludzie po śmierci mają większą siłę oddziaływania niż za życia. Może dlatego właśnie odchodzą czasem tak nagle, że chcą lepiej nam pomóc.

      – Wierzysz w życie pośmiertne? – rzekła pani Barbara z nadzieją i powątpiewaniem.

      – Tak… to jest – nie. Rozum oczywiście mówi mi, że go nie ma. Ale mimo to nie mogę się oprzeć przekonaniu, że śmierć… czy umarli… tak, umarli, przeobrażają wszystko z większą siłą niż żywi. Ja na przykład czuję się dzisiaj innym człowiekiem, zdolnym do Bóg wie nie czego. Aż czasem myślę – o, gdyby Terenia mogła mnie teraz widzieć, a potem sobie urągam – bałwanie, przecież po to odeszła, by cię takim uczynić.

      – Jakże… jakże ona może ci pomóc… mogła cię takim uczynić, kiedy mówisz, że była tym rzeczom przeciwna – usiłowała zrozumieć coraz bardziej przejęta, ale i oszołomiona pani Barbara.

      – Ba! Będąc tu, nie mogła wszystkiego zrozumieć. Ale teraz ma ten wyższy rozum, który my, żyjący… h-ha! żyjący – powtórzył z politowaniem – ledwo że przeczuwamy. Teraz ona wie, że ja do tego jestem stworzony. Jasne – nie?

      – A czy nie zrazisz się? – próbowała pani Barbara bronić się przed ogarniającym ją podziwem. – Mnie się zdaje, że ty lubisz tak zacząć coś, a potem rzucić.

      – A broń Boże! A broń Boże! – oburzył się. – Ja? Skąd? A zresztą owszem. Do mnie należy puszczać rzecz w ruch. Mam świetne pomysły i energię, a cierpliwość, żeby dłubać w szczegółach, muszą mieć inni. Podział pracy, moja kochana, jasne – nie? Zresztą, mówię ci, odkąd wiem, że Teresa tego chce, nic mnie już nie powstrzyma. Teresa mi pomoże. I ja tylko w ten sposób mogę z nią dalej obcować. Bo nikt z was nie wie, czym jest dla mnie jej strata – zaszlochał krótko bez łez. – Mogłem ją zaniedbywać, mogłem jej całymi dniami nie widzieć, a jednak… Nie, wy, kobiety, tego nigdy nie zrozumiecie.

      Pani Barbara była wstrząśnięta. Znała tak dawno tego swojego szwagra i nie miała, jak się okazuje, pojęcia, co to za człowiek. Iluż on rzeczy był pełen, jaką bogatą miał naturę! Pani Barbara też nie cierpiała wszelkich tak zwanych interesów, ale to, że można je pojmować nie jako robienie grosza, ale jako tętniącą życiem i pracą działalność, było dla niej czymś nowym i bardzo pociągającym. I ta wiara Lucjana w życie zagrobowe Teresy, w jej obecne znaczenie, ta prawie bajka, którą tu rozpowiadał, nie raziła jej wcale. Przeciwnie, mistyczna wiara w połączeniu z na wskroś życiową praktyczną energią była bardzo na miejscu, można powiedzieć, że jedynie w tym połączeniu wydała jej się rzeczą do zniesienia, a nawet usprawiedliwioną. W ogóle Lucjan postawił sprawy w taki sposób, że zadrgała w niej coraz rzadziej się odzywająca żyłka poetycka, bezcenna skłonność do zespalania się ze wszystkim, co nam zachodzi drogę, stan, kiedy duch nasz pluszcze się zachwycony w nurcie życia, nie przeciwiąc się, nie wątpiąc, nie krytykując.

      – Dobrze, ale czy musisz się wynieść? – pytała zasmucona, że utraci z oczu tego człowieka, którego tak jakby w ogóle po raz pierwszy ujrzała, którym została oczarowana i który w dodatku wywnętrzał się przed nią, jak rzadko mężczyzna wywnętrza się przed kobietą. – Czy musisz się wynieść? – powtórzyła. – Nie możesz tu w Kalińcu tego biura czy tam tych fabryk założyć?

      – Nie – uśmiechnął się do tego naiwnego stawiania sprawy. – Kaliniec to jakby zamknięte senne jezioro, mnie potrzeba takiego miejsca, co jak rzeka dokądś się toczy. Częstochowa leży na wielkim szlaku kolejowym, tam się zaczyna kraj hut, węgla, przemysłu…

      – Tu również mają budować podobno kolej – przerwała pani Barbara.

      – E-e, nie wierzę. Danielowa też ciągle o tej kolei majaczy. Ale to, jak mówią, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje[171].

      Lucjan spojrzał nagle na zegarek.

      – Przypomniało mi się – powiedział – że dziewczęta miały iść z miasta do Ostrzeńskich i że ja się tam też obiecałem na kolację. Chodź ze mną, Baszko.

      – Nie – przelękła się pani Barbara, chociaż to ją kusiło. – Nie, strasznie się zasiedziałam. Szkoda, że nie zobaczę już dzisiaj dziewczynek. Zaraz… mnie się wprost wierzyć nie chce, że się przeprowadzacie. I kiedy to ma nastąpić?

      – O, jeszcze nie w tej chwili. Ale przed wrześniem nie będzie nas już w Kalińcu. Czekaj, zapomniałem. W papierach Tereni są twoje listy. Jeżeli chcesz je wziąć, to zaraz ci je dam.

      Pani Barbara drgnęła i zapłoniła się. Przedśmiertelne słowa Teresy znów zatańczyły w jej myślach. – Może to to? – pomyślała i natychmiast ogarnął ją wyzwalający spokój. – No, ma się rozumieć, że to szło o jej listy.

      – Dobrze. Wezmę je – rzekła – przynieś.

      Lucjan przyniósł dużą kopertę zapieczętowaną i owiązaną sznurkiem. Powiedział: – Kilka tygodni temu, przed wyjazdem za granicę, Teresa zebrała te listy, zapieczętowała i dała mi, nakazując ci oddać w razie jej śmierci. Dziwne – dodał, СКАЧАТЬ