Название: Czerwony Pająk
Автор: Katarzyna Bonda
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
Серия: Cztery żywioły Saszy Załuskiej
isbn: 978-83-287-0953-9
isbn:
Atawistyczny strach był silniejszy od rozumu. Krzysztof nabrał nagle haust powietrza, kolejny i gwałtownie się zakrztusił, czując ucisk w płucach, gdy reduktor nie nadążył z podaniem wymaganej dawki tlenu. Spróbował wyregulować oddech. Jeszcze gorzej. Huśtawka. Zaraz się udusi, odpłynie w niebyt! Zostanie tutaj na zawsze, zapomni o wszystkim. Było to kuszące, ale reduktor jednak działał i wciąż podawał mieszankę. Oddech wrócił do normy.
Powoli. Spokojnie. Odsunął się od kobiety, zatrzymał bez ruchu. Pragmatyzm, zimna krew. Jak w pracy. Włączył latarkę zapasową, którą miał zaczepioną na ramieniu. Była mniejsza, ale dawała tyle samo światła. Co robić? Wersja A: Uciekać. Mogę mieć kłopoty. Niech ktoś inny ją znajdzie. Może wystarczy anonimowy telefon? Wersja B: Zostać bohaterem bulwarówek. Nurek znalazł ciało! Co najwyżej wlepią mi mandat. Wersja C: Ratować ją? Jestem dobrym człowiekiem. Czyżby? Powiedzcie to zwalnianym dyrektorom. A może trzeba ją jakoś wydostać? Jak? Dlaczego ja? Dlaczego dziś? A dlaczego nie? Kurwa.
Miotał się tak, jednocześnie opływając ją i oglądając z różnych stron z czystej ludzkiej ciekawości. Wróciło racjonalne myślenie. Rozejrzał się, czy nie ma tu nikogo więcej. Nie. Tylko on i ta kobieta w czerwieni. Musiała znajdować się w głębinie już jakiś czas. Skóra jej łydki w najbardziej miękkim miejscu nadgryziona była przez morskie żyjątka. Kostka opuchnięta, w tym świetle księżycowo biała. Wyżej ramiona rozpostarte jak do lotu. Czarna skórzana kurtka z naderwanym rękawem pełniła w tym obrazie rolę skrzydeł. To sprzączkę zamka widział wcześniej jako blik. Twarzy kobiety nie potrafił dostrzec. Podpłynął pełen obaw do góry, poświecił. Na głowie topielicy zakręcono czarny worek.
Znów spojrzał na komputer na ręku. I jeszcze raz. Niebywałe – zdziwił się. Tkwię tutaj tak długo? Tlenu zostało na trzydzieści dwie minuty. Już w tej chwili powinien wynurzyć się na cztery metry i zrobić sobie ośmiominutową przerwę, co daje mu jakieś dwadzieścia minut na wszystko, a jeszcze trzeba zaliczyć wynurzenie. Nie wolno tego zrobić zbyt gwałtownie. Zadbaj o siebie – podpowiadał instynkt. Nie ma na co czekać. Kiedy się wznosił, pojął, jakim cudem kobieta zawisła akurat tutaj i nie wypłynęła na powierzchnię ani nie opadła na dno. Kawałek niebieskiej cumy jednym końcem oplatał jej kostkę, a do drugiego przywiązany był solidny kamień. Krzysztof nie mógł się powstrzymać. Podpłynął do łącznika. Przyjrzał się blokadzie. Lina zaczepiła się o pręt. Pokryty rdzą i nieregularny, ale z jednej strony ostry niczym nóż. Sznur przetarty był już do połowy. Jeszcze kilka dni i pęknie. Wtedy kamień spadnie na dno, a topielica będzie wolna.
Przez chwilę zastanawiał się, czy jej w tym nie pomóc, ale nie miał już czasu. Podjął ostateczną decyzję o ewakuacji. Nagle poczuł na karku ucisk, a potem chrupnięcie. Obok zobaczył czerwoną mgiełkę. To krew. Oblał go zimny pot. Nic go nie bolało, a jednak bez wątpienia był ranny. Zaczął powoli wysuwać się spod pręta, ale szło opornie. Zakleszczył się. Szarpnął silniej. Teraz otaczały go już gęste strużki czerwieni. Słyszał tarcie, odgłosy pękania, wreszcie ucisk drutu zelżał. Ale wraz z uczuciem ulgi przyszedł lęk. Krzysztof nie miał pojęcia, jak bardzo uszkodzona została powierzchnia rury doprowadzającej mieszankę. Czy za chwilę zamiast powietrza nie otrzyma przez ustnik solidnej dawki słonej wody? Musiał mieć pewność. Zsunął rękawicę, by sprawdzić osprzęt. Spadła wprost na odsłonięty dekolt kobiety, a potem spłynęła w dół i w ciemności stracił ją z oczu. Poczuł się dziwnie, jakby dotknął martwej piersi, ale już po chwili o tym nie myślał, bo w ustach miał wodę. Ścisnął ustnik zębami, przedmuchał. Nie pomogło. Znów się napił, zadławił. Szybki rzut oka na komputer. Tlenu zostało na jedenaście minut. Wypuszczał bąbelki, by ustalić, gdzie jest powierzchnia wody, i błyskawicznie świat czerni zamieniał się w szarość. Wiedział, że idzie zbyt szybko, bo przeganiał pęcherzyki powietrza. Ale nie potrafił inaczej. Wola przetrwania była silniejsza.
Wypływał dwie minuty, wciąż wydychając powietrze. Zmniejszające się ciśnienie rozkurczało mu płuca, a zużyte powietrze musiało znaleźć ujście. Wreszcie zobaczył słońce błyskające pod taflą. Pamiętał o naciśnięciu przycisku alarmowego oraz wystawieniu ręki przed wyjściem nad poziom wody, ale gdy wynurzył głowę i nabrał powietrza, poczuł się tak, jakby do przełyku ktoś nalał mu gorącego żelaza. W piersi go piekło, drapało, czuł, jak płuca pękają niczym zbyt gwałtownie napompowany balon. Umieram – pomyślał z goryczą. Dobrze wiedział, że zgubiło go to, co niejednego przed nim człowieka morza. Zafascynowany syreną przestał uważać i wtedy właśnie zaatakował go tutejszy rekin. Nie spodziewał się tylko, że to tak dojmujący ból. Na to nie był zupełnie przygotowany.
Rzutka przeleciała tuż przed nosem Roberta Duchnowskiego i wbiła się centralnie w tarczę. Wypuszczono ją z niewielką siłą lub też z bardzo dużej odległości, bo zaraz odkleiła się i spiralnym ruchem spadła na podłogę. Duch zdjął czapkę, obejrzał, czy nie ma na niej uszkodzeń, a potem odwrócił się i zmierzył karcącym spojrzeniem salę, tropiąc dowcipnisia. Nie napotkał jednak żadnego spojrzenia wymierzonego w swoją stronę. Wyglądało na to, że wszyscy zajęci są rozmową.
Jeszcze kwadrans temu Robert w towarzystwie najważniejszych person polskiej policji asystował w zawodach przeciągania liny, gry w rzutki i innych konkurencji zespołowych. Na stole prezydialnym pomiędzy paterami pełnymi ciastek z marmoladą i pustymi szklankami po słonych paluszkach i gazowanych napojach wciąż stały nieodebrane nagrody. Jego ludzie pokonali dziś wszystkich rywali. Zgarnęli wszystko, co było do wzięcia. A on sam, by pokazać, jak świetną mają kadrę na Wybrzeżu, swoim trzem naczelnikom: prewencji, kryminalnego i drogówki ufundował osobiście zaprojektowane statuetki walczących byków. Wręczył je publicznie, z honorami, dokładnie opisując zasługi i podpierając się danymi liczbowymi. Aplauz zdobył ogromny. Zadał bobu pozostałym komendantom wojewódzkim. Wiedział od swoich ludzi, którzy pozdejmowali już galowe mundury i rozpoczęli bibkę w wynajętym na ten cel domu wczasowym Czarna Chata w Piasecznie, że policjanci z innych komend zazdroszczą im takiego szefa.
Zamierzał dołączyć do imprezowiczów, jak tylko rozmówi się z szefem w sprawie swojej nominacji na komendanta. Miał już dosyć żartów z nieszczęsnego tytułu p.o. Poszukał w tłumie Konrada Waligóry i z niekłamaną zazdrością obserwował byłego szefa i przyjaciela. Wali czuł się w stolicy jak w domu, choć przenieśli go do Głównej zaledwie kwartał temu. Dlaczego więc dotąd nie wstawił się za moją nominacją? – rozmyślał Duchnowski. Papiery poszły pocztą już w ubiegłym miesiącu. Odpowiedzi żadnej. Leży widać na trzeciej kupce, tej do rozważenia na święty nigdy. Duch do tej pory nie miał drugiego zastępcy, a ten pierwszy i jedyny nie potrafił nawet obliczyć wskaźnika wykrywalności. Przed awansem ledwie rok przesiedział w dyżurce. Za to niezwykle często chodził do kościoła i świetnie sprawdzał się w zabezpieczaniu pielgrzymek. Koledzy szybko nadali mu przydomek „Papież”.
Policjanci nie mają poglądów politycznych? Gówno prawda. Duch zrozumiał to po trzeciej odprawie w stolicy. Niby był bardzo blisko najwyższego stołka w Trójmieście. Właściwie wszystkie karty trzymał w ręku: przed osiemdziesiątym dziewiątym nie było go w służbach, poglądy odpowiednie, СКАЧАТЬ