Trylogia. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia - Генрик Сенкевич страница 175

Название: Trylogia

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги для детей: прочее

Серия:

isbn: 978-83-63720-28-5

isbn:

СКАЧАТЬ a i pan Zagłoba, choć się miał za biegłego w ciemnym kunszcie, nie myślał o tym bez niepokoju. W takim bowiem razie zastaliby jar pusty albo – co gorzej – Kozaków z Raszkowa ukrytych w nim na zasadzce. Serca biły im coraz mocniej, a gdy wreszcie po kilku jeszcze godzinach drogi z wysokiej krawędzi jaru ujrzeli błyszczącą z dala wstążkę wody, pucołowata twarz Rzędziana przybladła trochę.

      – To Waładynka! – rzekł przyciszonym głosem.

      – Już? – pytał równie cicho Zagłoba. – Jak my to już blisko!…

      – Oby nas tylko Bóg ustrzegł! – odparł Rzędzian. – Mój jegomość, niech no jegomość pocznie zaklęcia, bo okrutnie się boję.

      – Głupstwo zaklęcia! Przeżegnamy rzekę i czeluście, to lepiej pomoże.

      Pan Wołodyjowski najspokojniejszy był ze wszystkich, ale milczał; obejrzał tylko starannie pistolety i podsypał na nowo, po czym zmacał, czy szabla lekko wychodzi z pochwy.

      – Mam i ja kulę święconą w tym oto pistolecie – rzekł Rzędzian. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Ruszajmy!

      – Ruszajmy! Ruszajmy!

      Po niejakim czasie znaleźli się nad brzegiem rzeczki i zwrócili konie w kierunku jej biegu. Tu pan Wołodyjowski zatrzymał ich na chwilę i rzekł:

      – Niech Rzędzian weźmie piernacz, bo jego czarownica zna, i niechże pierwszy z nią paktuje, żeby się nas nie przestraszyła i nie uciekła w jaką czeluść z kniaziówną.

      – Ja pierwszy nie pojadę, róbcie waszmościowie, co chcecie – rzekł Rzędzian.

      – To jedź, trutniu, na ostatku!

      To powiedziawszy pan Wołodyjowski ruszył pierwszy, za nim jechał pan Zagłoba, a w końcu z powodnymi końmi cłapał Rzędzian oglądając się niespokojnie na wszystkie strony. Kopyta końskie szczękały po kamieniach, naokół panowała głucha cisza pustyni, jeno szarańcze i koniki polne, ukryte w rozpadlinach i szparach, ksykały głośno, bo dzień był znojny, chociaż słońce zeszło już znacznie z południa. Jeźdźcy nadjechali na koniec nad wzgórze okrągłe jak przewrócona tarcza rycerska, nad którym rozpadające się i zwietrzałe od słońca skały tworzyły kształty podobne do rumowisk, do zwalisk domów i wież kościelnych; myślałbyś: zamek lub miasto zburzone wczoraj przez nieprzyjaciela. Rzędzian spojrzał i trącił pana Zagłobę.

      – To Wraże Uroczyszcze – rzekł – poznaję z tego, co mnie Bohun powiadał. Tędy w nocy nikt żywy nie przejdzie.

      – Jeśli nie przejdzie, to może przejedzie – odparł Zagłoba. – Tfu! Co za jakiś przeklęty kraj! Ale że przynajmniej na dobrej jesteśmy drodze!

      – To już niedaleko! – rzekł Rzędzian.

      – Chwała Bogu! – odpowiedział pan Zagłoba i myśl jego uniosła się ku kniaziównie.

      Było mu jakoś dziwnie na duszy i widząc te dzikie brzegi Waładynki, tę pustynię i głuszę, prawie nie wierzył sobie, żeby kniaziówna mogła być tak blisko – ona, dla której tyle przygód i niebezpieczeństw przebył i którą tak pokochał, że gdy przyszła wieść o jej śmierci, to sam nie wiedział, co robić z życiem i ze starością. Ale z drugiej strony, człowiek oswaja się nawet z nieszczęściem, pan Zagłoba zaś przez tyle czasu zżył się z myślą, że ona porwana, daleko i w Bohunowej mocy, iż teraz nie śmiał sobie powiedzieć: oto już nadchodzi koniec tęsknoty, koniec poszukiwań, nadchodzi czas pomyślności i spokoju. Przy tym i inne pytania cisnęły mu się do głowy: co też ona powie, gdy go ujrzy? Zali się we łzach nie rozpłynie? Bo ten ratunek po tak długiej i ciężkiej niewoli spadnie na nią jak piorun niespodziewanie. „Bóg ma swoje dziwne drogi – myślał Zagłoba – i tak potrafił wszystko powiązać, że z tego jest tryumf cnocie, a zawstydzenie nieprawościom.” Bóg to oddał naprzód Rzędziana w ręce Bohuna, a potem uczynił z nich przyjaciół. Bóg to sprawił, że wojna, sroga matka, odwołała dzikiego atamana z tych pustkowi, do których łup swój jak wilk uniósł. Bóg później wydał go w ręce Wołodyjowskiego i znowu zetknął z Rzędzianem – i tak się wszystko złożyło, że teraz ot, gdy tam Helena resztę nadziei może traci i już znikąd, znikąd nie spodziewa się pomocy – pomoc tuż! „Kończy się twoje płakanie i zgryzota, córuchno moja – myślał dalej Zagłoba – i niezadługo przyjdzie na cię radość niezmierna. Oj! A będzież ona wdzięczna, będzie rączki składała! A dziękowała!”

      – Tu stanęła dziewczyna panu Zagłobie w oczach jakoby żywa – i rozczulił się szlachcic okrutnie, i pogrążył się całkiem w rozmyślaniach o tym, co to za chwilę się zdarzy.

      Wtem Rzędzian pociągnął go z tyłu za rękaw:

      – Jegomość!

      – A co? – spytał Zagłoba niekontent, iż mu przerwano bieg myśli.

      – Czy jegomość widział? Wilk pomknął przed nami.

      – To i cóż?

      – A czy to tylko był wilk?

      – Całujże go w nos.

      W tej chwili Wołodyjowski zatrzymał konia.

      – Czyśmy drogi nie zmylili? – pytał. – Bo to już by powinno być.

      – Nie! – odrzekł Rzędzian – tak jedziemy, jak Bohun mówił. Dałby Bóg, ażeby to już było po wszystkim.

      – Będzie niedługo, jeżeli dobrze jedziemy.

      – Chciałem też jeszcze waszmościów prosić, aby jak będę gadał z czarownicą, na owego Czeremisa uważać; wielki to ma być paskudnik, ale podobno z rusznicy okrutnie strzela.

      – Nie bój się, jazda!

      Zaledwie ujechali kilkadziesiąt kroków, konie poczęły tulić uszy i chrapać. Na Rzędzianie skóra zmieniła się w jaszczur, bo spodziewał się, że lada chwila zza załamu skały rozlegnie się wycie upiora lub wytoczy się jaki kształt szkaradny a nieznany – ale pokazało się, że konie chrapały tylko dlatego, że przechodziły tuż koło legowiska owego wilka, który tak poprzednio zaniepokoił pachołka. Naokół była cisza; nawet szarańcze przestały ksykać, bo już i słońce schyliło się na drugą stronę nieba. Rzędzian przeżegnał się i uspokoił.

      Nagle Wołodyjowski wstrzymał konia.

      – Widzę jar – rzekł – do którego gardziel skałą zatkana, a w skale wyrwa.

      – W imię Ojca i Syna, i Ducha – szepnął Rzędzian – to tu!

      – Za mną! – skomenderował pan Michał, skręcając konia.

      Po chwili stanęli u wyrwy i przejechali jakby pod sklepieniem kamiennym. Otworzył się przed nimi jar głęboki, gęsto zarośnięty po bokach, rozsuwający się w dali w obszerną, półkolistą równinkę, obwiedzioną jakby olbrzymimi murami.

      Rzędzian począł wołać, ile mu sił w piersiach starczyło:

      – Bo-hun! Bo-hun! Bywaj, wiedźmo! Bywaj! Bo-hun! Bo-hun!

      Zatrzymali СКАЧАТЬ