Название: Belfast
Автор: Aleksandra Łojek
Издательство: PDW
Жанр: Биографии и Мемуары
Серия: Reportaż
isbn: 9788381912051
isbn:
Jak lojaliści zjednoczą Irlandię, czyli paradoksy Brexitu
Izaakowi, my Belfast child
Trudno dorastać w Irlandii Północnej i nie poczuć się prędzej czy później zmuszonym do namysłu. Wokół jest tyle podziałów, że ludzie nieustająco napotykają jakieś granice, przed którymi muszą nagle stanąć jak wryci. […]
Ulster jest brytyjski, powiadają jedni, Ulster to Uladh, prastara część Irlandii. Po jednej stronie mówi się na ziemniaka potato, po drugiej – potatto. Takie różnice współtworzą ludzki los. W Irlandii Północnej nabierają jednak szczególnej, typowej dla tego miejsca intensywności.
Seamus Heaney, Znalezione–przywłaszczone. Eseje wybrane 1971–2001, przeł. Magda Heydel
Najgorszą stroną muru jest to, że u wielu ludzi wyrabia on postawę obrońcy muru, tworzy typ myślenia, w którym przez wszystko przebiega mur dzielący świat na zły i niższy – ten na zewnątrz, i dobry i wyższy – ten wewnątrz. W dodatku wcale nie trzeba, aby taki obrońca był fizycznie przy murze obecny, może on być daleko od niego, wystarczy, żeby nosił w sobie jego obraz i hołdował regułom, które logika muru narzuca.
Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem
Wszystko, co anormalne, jest tu normalne.
dr Jonny Byrne, Ulster University
Belfast zmienił się w ciągu ostatnich lat.
Od 2015 roku, kiedy pojawiło się pierwsze wydanie książki, stał się bardzo wielokulturowy. Przyjął setki, jeśli nie tysiące uchodźców (w tym nielegalnych). Białe dzielnice klasy pracującej (working class – ta terminologia, mogąca drażnić pamiętających PRL, jest jak najbardziej na miejscu w Zjednoczonym Królestwie), w których zwykle mieszkali biali protestanci lub katolicy i ich jedynym kontaktem ze światem innych kultur było zamówienie chińszczyzny czy indyjszczyzny na wynos, stały się wielokolorowe. Na mojej niewielkiej ulicy mieszkają przedstawiciele około dwudziestu narodowości. Wcześniej byli głównie miejscowi protestanci oraz kilka polskich rodzin.
Wszyscy ci nowo przybyli nie mają najmniejszego pojęcia, gdzie żyją, z kim się zadają, z jakimi napięciami i uwarunkowaniami historycznymi mają do czynienia. Rzadko wiedzą coś na temat lokalnej polityki, a jeśli wiedzą, to są to informacje przefiltrowane przez media. A tymczasem wciąż najważniejsza jest ulica i to, jak się na niej wszystko załatwia. To bywa źródłem nieporozumień, niekoniecznie na tle rasowym. Prawo chroniące mniejszości narodowe jest w Irlandii Północnej bardzo postępowe, ale często przymyka się oczy na konflikty, które mogłyby zagrozić miejscowym przywódcom, aktywistom, politykom. Wtedy trzeba liczyć na szczęście.
Oddolne inicjatywy, by utrzymać spokój, rozwijają się nieprzerwanie. Angażuje się w nie coraz więcej ludzi, wciągając swoje rodziny, przyjaciół. Coraz młodsi chcą budować społeczeństwo obywatelskie w oparciu o szacunek do kompletnie nierozumianej drugiej strony. I trzeciej, i czwartej. To postawa zaraźliwa. W trakcie pandemii każda dzielnica uruchomiła kilka, a czasem kilkanaście telefonów pomocowych, niektóre były czynne całą dobę. Obojętne, kim był dzwoniący: protestantem, katolikiem, Romem czy Chińczykiem – jeśli potrzebował pomocy, bo był w samoizolacji, mógł dostać posiłek, wolontariusze mogli odebrać jego leki z apteki, zrobić zakupy czy zapłacić rachunek za gaz lub prąd. Różnice religijne czy światopoglądowe nie miały żadnego znaczenia. Na interfejsach, miejscach styku ziem katolickich i protestanckich, czasem ustawiają się dzieciaki, ale dorośli już nie, bo boją się COVID-u. Nie ma rac, nie ma ataków na kobiety, na przeciwników ideologicznych. Czy Brexit to wszystko przewartościuje, jak już wstępnie zrobiły to imigracja oraz COVID?
Zobaczymy.
„To nie jest książka o Irlandii Północnej” – od tych słów zaczynała się moja pierwsza lektura o tym skrawku ziemi, autobiografia żołnierza jednej z organizacji paramilitarnych wciąż działających w Ulsterze.
Pozwolę sobie pożyczyć to zdanie.
Bo to też nie jest książka o Irlandii Północnej, tylko o jej części, o ludziach, o których nie czyta się w kolorowych czasopismach. Nie pojawiają się oni w świetle fleszy, nie udzielają wywiadów i nie uświetniają swoją obecnością wydarzeń kulturalnych. Nie ściskają dłoni politykom ani nie są zapraszani na rauty i bankiety.
Dla moich bohaterów wyjazd poza Belfast jest wycieczką. Ba, pójście do innej dzielnicy bywa wyzwaniem, bo mogą tam wciąż żyć mordercy członków ich rodzin.
Moi bohaterowie – Brytyjczycy i Irlandczycy, często pozbawieni wielu szans, jakie dawałby im inny adres zamieszkania, słabo wyedukowani albo zdobywający wykształcenie już w latach dojrzałych dzięki kursom online – są zapomniani przez brytyjskie, a co za tym idzie i ogólnoświatowe media. Ich świat nikogo nie interesuje, poza, oczywiście, okresem przedwyborczym, kiedy skupia się na nich ulotna na co dzień uwaga polityków. Zepchnięci na margines, niesłuchani, żyją w cieniu politycznych negocjacji, rozmów o statusie Irlandii Północnej, ale bez możliwości przebicia się do sumienia świata. O konflikcie palestyńsko-izraelskim czy w Rwandzie napisano bardzo dużo w wielu językach. O ludziach Irlandii Północnej – nie.
Nie piszę o kwitnącej turystyce, o milionach funtów inwestowanych w muzea, wydarzenia kulturalne, centra miejscowej sztuki, o koncertach, imprezach okolicznościowych, artystach i celebrytach oraz pięknym krajobrazie. Nie piszę o tym przede wszystkim dlatego, że życie klasy średniej jest wszędzie mniej więcej takie samo. Nigdy mnie ono nie fascynowało. Z pewnością jest powodem do radości fakt, że w 2009 roku pewien amerykański przewodnik książkowy uznał Belfast za jedno z dwunastu najciekawszych turystycznie miejsc na świecie. Opinię tę w 2012 roku podzielił „National Geographic”. Ale to tylko część prawdy.
To piękne, rzeźbione w czerwonej cegle miasto cierpi na rozdwojenie jaźni. Jego poszczególne osobowości albo nie wiedzą o swoim istnieniu, albo są tylko częściowo świadome tego stanu. Z jednej strony mamy tu dzielnicę uniwersytecką, wykładowców, artystów śniadających w kafejkach, młodzież w udrapowanych kolorowych szalikach na oldskulowych rowerach z wiklinowymi koszami, galerie, międzynarodowe konferencje, wieczorki literackie, tapas i sushi, kamienice z delikatnymi wieżyczkami, turystów, wielojęzyczny tłum na Botanic Avenue, błyszczące strzeliste wieżowce w centrum. Z drugiej, kilkaset metrów dalej, domy socjalne o zabiedzonych podwórkach, młodzież, która nigdy nie wyjechała na wakacje poza granice własnego miasta, młodzież z domów, w których panuje chłód i przemoc albo dojmująca samotność wywołana brakiem СКАЧАТЬ