Asystentka. S.K. Tremayne
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Asystentka - S.K. Tremayne страница 18

Название: Asystentka

Автор: S.K. Tremayne

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381432962

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Moje kłamstwo – a właściwie półprawda – chyba zrobiło swoje. Wstaje, teraz już tylko z lekka się dziwiąc, po czym zerka na zegarek.

      – Boże, jest prawie dziesiąta. Muszę iść, mamy dzisiaj montaż w studiu. Robimy te cholerne żaby. – Jej spojrzenie napotyka moje. W oczach Tabithy widzę współczucie. I zmieszanie. I chyba coś jeszcze, czego nie rozumiem. – Posłuchaj, kochanie, nie winię cię ani nic z tych rzeczy, po prostu byłam w szoku, to wszystko. Tu było tak zimno! Wiesz co… – Podchodzi do drzwi i uśmiecha się po raz pierwszy tego ranka. – Może zjemy dzisiaj jakąś fajną kolację, tylko we dwie? Otworzymy butelkę wina i wyjaśnię ci, jak to wszystko działa, światła, aplikacje, no wiesz, babski wieczór. A potem możemy poplotkować o tym durnym kumplu Arla, belgijskim bankierze. Wychodzi na to, że jest dość mocno zboczony. Zdziwisz się.

      Moja przyjaciółka zachowuje się jak moja przyjaciółka. Jest miła. Zbyt miła?

      Nie, co jest ze mną nie tak? Czemu nie ufam jednej z najbliższych mi osób?

      – Ekstra! – odpowiadam. – Super pomysł, babski wieczór. Ugotuję coś, może to rybne… cioppino, pamiętasz?

      – Świetnie – kwituje. – Zrób więcej, mogę się założyć, że nie będę miała czasu na lunch. Utkniemy w studiu na cały dzień, producentka wykonawcza pewnie tęskni za służbą w Gestapo.

      Jasnoniebieskie oczy. Ładny uśmiech.

      Tabitha otwiera drzwi i jeszcze raz uśmiecha się na pożegnanie.

      – To widzimy się później. Pozwól asystentom ustawić ogrzewanie i resztę, zresetowałam je wszystkie. Powinno być w porządku.

      Mówiąc to, wymyka się z sypialni, zostawiając za sobą tylko woń perfum.

      To zapach mojego upokorzenia. Prawdopodobnie kosztuje jakieś pięć tysięcy funtów za buteleczkę. W odróżnieniu od niej pachnę wyschniętym potem i niepranymi koszulkami. Słyszę trzaśnięcie drzwi. Gapię się na HomeHelpa. Jajowaty dręczyciel. Żadnych tańczących świateł. Nic. Nadal czuję senność po xanaxie. Pigułki nasenne. Jak dużo ich wzięłam? Nie pamiętam. Niedobrze. Muszę. Wziąć. Się. W. Garść. Muszę być jak Tabitha. Wydajna, żywiołowa, sprytna, mądra, ale wciąż zabawna i sympatyczna. Czemu nie mogę być jak ona?

      Tak, dosyć. Wstawaj. Nie myśl o przeszłości. Wstawaj.

      Ale jest za późno. Kiedy podnoszę się, idę do salonu i spoglądam na zmrożoną wilgoć na oknach, wspomnienia w końcu nacierają, jak ostra świąteczna burza, jak zimowe fale w zatoce. Jamie Trewin. Biedny Jamie Trewin. Wszystko sprowadza się do niego.

      Rozdział 11

      Jo

      Byłyśmy młode. Bardzo młode i bardzo głupie. Pojechałyśmy na Glastonbury po raz drugi, w wakacje tuż po studiach – było ciepło i słonecznie. Za pierwszym razem padało, nasz namiot się zapadł, więc cały wyjazd okazał się przygnębiającym doświadczeniem. Uciekłyśmy z sięgającego kolan, okopowego błota już po pierwszej nocy, ciągnąc umazane czarną ziemią śpiwory do kombi znajomego; przegapiłyśmy wszystkie zespoły, które chciałyśmy zobaczyć, i nawet porządnie się nie upiłyśmy.

      No więc na drugim Glasto musiałyśmy się dobrze bawić. Prognoza była świetna – bezchmurne czerwcowe niebo przez cały tydzień. Wybierało się tam mnóstwo znajomych i krewnych Tabithy, co gwarantowało tłum ludzi potrafiących się zabawić. Przyjechałyśmy wcześnie, zanim auta utknęły w gigantycznym korku na wąskich ulicach Somerset. Namiot był drogi i solidny – oczywiście kupiony przez Tabithę – jeden z tych, które rozkładają się same. Rozpinasz suwak – i masz swój namiot. Wrzuciłyśmy nasze plecaki w róg i poszłyśmy bawić się tak, jak nie miałyśmy okazji za pierwszym razem.

      Zobaczyłyśmy każdy możliwy zespół, zaliczyłyśmy występy średnich komików, obejrzałyśmy, jak trzy lesbijki w smokingach grały Hoppípollę Sigur Rós na ukulele. Była to piosenka festiwalu, słyszałyśmy ją na każdym kroku w przeróżnych wersjach. Spotkałyśmy faceta na szczudłach z marakasami i diablimi rogami, trupę lam-mimów, poetę z dredami, który recytował swoje sonety do megafonu. Poszłyśmy do sauny i rozebrałyśmy się do naga, chichocząc. Potem kupiłyśmy trochę ecstasy i wzięłyśmy tabletki w idealnym momencie. Powolna eksplozja szczęścia, narastające błogie uczucie, wspaniałomyślność i miłość do świata wjechały akurat wtedy, kiedy słońce zachodziło w magicznej czerwieni nad świętą piersią wzgórza Glastonbury. Jak na ironię, to była właśnie jedna z tych chwil, kiedy pomyślałam o Bogu – kto wie? Wróciłyśmy do namiotu po wino, które Tabitha ukradła z piwniczki ojca. Po drodze jakiś wysoki koleś z pomalowaną na fioletowo twarzą i żółtymi płomieniami buchającymi wokół oczu zawołał do Tabithy:

      – Hej, Tabs!

      Spojrzała na mnie, przewróciła oczami i parsknęła śmiechem, po czym wyszeptała:

      – To stary przyjaciel rodziny, ledwo go kojarzę, ale jego tata zna się z moim. Ponoć zawsze ma najlepsze pigułki.

      Z tymi słowami Tabitha obróciła się do Fioletowego i z uśmiechem zapytała:

      – Hej, co tam?

      Podszedł do nas, szczerząc się nienaturalnie, a potem sprzedał nam jakieś tabletki.

      – To lepsze niż E – powtarzał. – Tabs, dziewczyny, mówię wam, są lepsze niż jakiekolwiek pigułki, chyba w ogóle, w historii.

      Tabitha jak gdyby nigdy nic wręczyła mu pięćdziesiąt funtów za cztery, minęłyśmy obściskującą się parę i wianuszki nastolatek tańczących wokół jakichś gitarzystów – grających oczywiście Hoppípollę – po czym dotarłyśmy do naszego namiotu. Tam śmiałyśmy się, długo, bez powodu, aż upuściłyśmy wino, latarki i całą resztę. Chichocząc jak głupie, próbowałyśmy znaleźć korkociąg.

      Nie wiem, co nas tak rozśmieszyło. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była tak szczęśliwa.

      Na pewno nie od tamtego czasu.

      Być może to nasze chichotanie go zainteresowało. Albo głośny, niepohamowany rechot, kiedy zobaczyłyśmy, że nie mamy żadnych kubków. Tabitha wlała mi wino prosto do gardła, a potem ja zrobiłam to samo jej. Czułyśmy się jak poganki w starożytnym Rzymie. Prawdopodobnie to siła magicznej rozkoszy przywiodła tam Jamiego i postawiła go na naszej drodze. Albo diabeł, który zawiódł go do wiedźm.

      Tak czy inaczej, pośrodku przyjemnego, ciepłego i głośnego zmierzchu Glastonbury w wejściu do naszego namiotu pojawiła się przystojna twarz.

      – Jamie! – wykrzyknęłam.

      – Jamie, Jamie, Jamie! – powtórzyła Tabitha ze śmiechem.

      Był naszym wspólnym znajomym z uczelni. Pochodził z Nowej Zelandii i spędzał rok na wymianie studenckiej. Lubiłam jego akcent. Chłopak kiwi. Lubiłam go całego. Był odpowiednio przystojny i męski w młodzieńczy, dredowaty sposób. Czuł się swobodnie wśród ludzi, potrafił się bawić. Wiele razy upijaliśmy się i tańczyliśmy we trójkę na imprezach; zawsze hojnie stawiał nam drinki w studenckim barze. Podobał się i mnie, i Tabicie, ale żadna z nas nie wykonała СКАЧАТЬ