Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 20

Название: Pokora

Автор: Szczepan Twardoch

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308071823

isbn:

СКАЧАТЬ co nie posiada państwa, policji, wojska i floty, nie posiada szkół ani ministerstw, ani kolei, jest tylko ideą rozpalającą pięknych ludzi, bo też wszyscy tą ideą rozpaleni, których poznałem we Wrocławiu, byli na różne sposoby piękni.

      Nie wiem, czy pamiętasz, co ci wtedy o nich opowiadałem, nie wiem też, co się z tobą dzieje, czy ciągle jesteś w Gleiwitz, w mieszkaniu swojego ojca, w mieszkaniu na piętrze kamienicy przy Wilhelmstraße, o którym jednak myślę z jakiegoś powodu w sposób taki, jakby to było „nasze” mieszkanie, chociaż żadnego udziału nie mam w jego własności ani w sensie majątkowym, co oczywiste, ani w sensie praktycznym. Ale może pamiętasz, to cię bardzo interesowało i na początku, dopóki postrzegałaś te moje polskie kółka samokształceniowe jako coś wywrotowego, coś, co może podminować wieczne, jak nam się wtedy wydawało, trwanie pruskiej niemieckości, uznawałaś to za warte uwagi, ale potem stwierdziłaś, że to takie samo oszustwo jak pruski dryl i pruskie wartości, różni się tylko opakowanie, i wtedy poleciłaś mi, bym porzucił przyjaźń z Dionizym Braunem. Że teraz nie czas na tę przyjaźń.

      Dionizy oczekiwał, że wyjadę z nim do Krakowa, aby przyłączyć się do Legionów Piłsudskiego i w ogniu wojny pracować dla sprawy polskiej, we mnie jednak zagrała muzyka patriotycznej tresury, jeszcze ze szkoły ludowej, rozkwitająca w gimnazjum i w gliwickim Turnverein, do którego należałem przed wyjazdem do Breslau, i przy dźwiękach tej marszowej muzyki Dionizy i jego Polska zdały mi się nagle błahym hobby, jak mówią Anglicy, zabawą wartą tyle co gra w tenisa albo fusbal, którymi w Turnverein się również zajmowałem. Są to sprawy dobre i ciekawe w czasach pokoju, gdy jednak nadchodzi wojna, to nie czas zajmować się kopaniem piłki albo czytaniem polskich książek, jakżeby miały równać się z patriotyczną gorączką, która rozlała się nagle latem 1914 roku w naszych głowach. Cesarz wzywa. Ojczyzna wzywa. Czas pokazać zdradzieckim Francuzom, czas spuścić im takie lanie, jak czterdzieści i cztery lata wcześniej spuścił im między innymi mój ojciec.

      Tak wtedy było, cztery lata temu.

      Hałasujący sprężynowymi oponami büssing z rewolucjonistami skręca w lewo, mija pomnik chirurga Wilmsa i znika mi z oczu, wjeżdżając w Waldemarstraße. Za ciężarówką biegnie kilkunastu wyrostków, jeden z nich ma w ręce stary karabin z długim bagnetem, broń dłuższa niż dzierżący ją młody rewolucjonista, i zaraz również także oni znikają mi z oczu.

      Pamiętasz, Agnes, jak przyjechałem do ciebie na dzień przed tym, gdy zgłosiłem się na ochotnika do wojska, kilka dni po wybuchu wojny? Dlaczego miałabyś pamiętać. To ja powinienem pamiętać.

      To było cztery lata temu.

      Chciałem pożegnać się z rodzicami, z księdzem Scholtisem i z tobą, a potem zgłosić się na ochotnika, zanim mnie powołają. Pociągiem przyjechałem do Gleiwitz, dalej prosto klajbanką do Nieborowitz, do rodziców. Konrad i Wilik byli już przy wojsku; Francka, Hōnsika i Ericha reklamowała jeszcze od poboru kopalnia, ale już niedługo wszystkich ich wojna weźmie. Franz miał już dwadzieścia osiem lat i czwórkę dzieci, kajzer wyciągnie po nich swoją chciwą rękę dopiero później.

      Mamulka byli znowu przy nadziei, mimo że skończyli już czterdzieści sześć lat. Ojciec miał właśnie przejść na pyndzyjŏ, na emeryturę, jako że niedługo kończył sześćdziesiąt pięć lat. Ana miała piętnaście lat i rosła na piękną pannę, mamulka pozwalali jej nosić się po miejsku, tatulek przestali się już wtrącać w takie sprawy. Moi najmłodsi bracia, Tōnik, Gustlik i Isidorek, byli odpowiednio dwanaście, dziewięć i pięć lat starzy.

      Powiedziałem ojcu, że idę się zgłosić do wojska, na ochotnika.

      Taki uczōny, a taki gupi, powiedział ojciec i więcej się nie odezwał.

      Kaj tam bydziesz szoł, synek, na to żeś siã wyuczōł, coby ciã terŏzki kajś tam jak bele kogo zastrzelyli, beczeli mamulka. Wzruszyłem ramionami, bo co miałem powiedzieć, wydawało mi się wtedy, że mamulka nie rozumieją takich spraw, jak miałaby zrozumieć, co to znaczy złożyć ślubowanie kajzerowi?

      Kiedy wychodziłem z rodzinnego domu, miałem na sobie elegancki ancug z cienkiej wełny, na który sam zarobiłem, nie brudząc sobie ani trochę rąk, udzielając korepetycji tępym bachorom bogaczy, tatulek wyszli za mną na laubã.

      Tyś już niy je mōj, powiedzieli tatulek. Tyś już niy ma mōj syn.

      Nie jesteś już moim synem.

      To ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem. Dlaczego tak powiedział? Czym go obraziłem? Wszystkim, kim się stałem, całe moje bycie kimś, kogo wyrzucono ze świata gruby i z morgi nieurodzajnego pola, obrażało wszystko to, czym i kim był on sam?

      Nie wiem, nie zapytałem, odwróciłem się i bez słowa odszedłem w stronę banhofu klajbanki. Nie byłem dumny z tego milczenia, było to milczenie raczej nieme, milczenie odrzucenia i klęski, w których nie sposób nic powiedzieć.

      Nie widziałem tatulka od tamtego czasu. Już ponad cztery lata. Jego twarz zatarła się w mojej pamięci i kiedy próbuję ją przywołać, pojawia się tylko jej mglisty zarys, jednak słowa „Tyś już niy je mōj” pamiętam bardzo wyraźnie.

      Od tamtego czasu nie byłem w domu rodzinnym. Nigdy już więcej nie widziałem tatulka ani rodzeństwa.

      Mamulki też od tamtej pory nie widziałem i już jej więcej nie zobaczę. Trzy miesiące później ksiądz Scholtis napisali w liście, że mamulka zmarli na gorączkę, dając światu bliźnięta, dwóch chłopców, całkiem zdrowych, którym na chrzcie nadano imiona Paul i Peter, jakby na wzór patronów nowego gliwickiego kościoła pod takim właśnie wezwaniem. Ksiądz nie wspominał, kto zajmie się odchowaniem chłopców, ale i bez tego domyśliłem się, że wszystko spadnie na barki Any. W tym samym liście ksiądz Scholtis odpowiadał na moje wcześniejsze pytania, że skoro o tym marzę, a dowództwo pułku, zważywszy na moją Abitur i prawie ukończone studia, chętnie się zgadza, to nic nie stoi na przeszkodzie, bym udał się na Offizier-Aspiranten-Kursus, szkolenie dla fahnenjunkrów, czyli podchorążych, do Döberitz. Tak też uczyniłem za pozwoleniem dowódcy, bo żołnierzem byłem pilnym i posłusznym i wtedy parę razy przemknęło mi przez myśl, że mamulka byłaby ze mnie dumna, widząc mnie w mundurze fahnenjunkra. Jednak nie zobaczyła.

      Co się wtedy we mnie działo, Agnes, kiedy z tego w swojej zwięzłości smutnego listu księdza Scholtisa dowiedziałem się, że mamulka nie żyją? Dowódca zapowiedział, że nie puści mnie na pogrzeb, więc nawet nie ubiegałem się o przepustkę, nie pojechałem na Śląsk, nie chciałem zresztą wtedy widzieć ani ojca, ani nikogo z rodziny.

      Po tym, jak widziałem mamulkę i tatulka po raz ostatni, uściskałem Anę i chłopców, wsiadłem do klajbanki i pojechałem do ciebie, do Gleiwitz, Agnes.

      Nie spotkaliśmy się przez kilka miesięcy, przez kilka miesięcy przed wojną nie ruszałem się z Breslau, nie miałem na nic czasu, udzielałem korepetycji i bez sukcesów usiłowałem ukończyć studia, ale pisaliśmy do siebie często, a raczej ja pisałem często, bo na cztery moje listy przypadał jeden twój. Przed moim przyjazdem listownie poinformowałaś mnie, że adorujący cię od dłuższego czasu kawaler nazwiskiem Heinrich Gottrop oświadczył ci się i oświadczyny przyjęłaś. Czytałem ten list całą noc, raz za razem, skręcany potworną zazdrością, wyobrażałem sobie twojego adoratora w moim starym pokoju, w moim łóżku, tak blisko ciebie, wyobrażałem sobie, na co mu pozwalasz, skoro jesteście już po zaręczynach, i czułem, jak kwas zazdrości wypala mnie od środka, czekałem tylko, aż przeżre moje powłoki brzuszne i wyleje się ze mnie, i spali świat.

СКАЧАТЬ