Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 3

Название: Sprzedawca

Автор: Krzysztof Domaradzki

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 9788381436816

isbn:

СКАЧАТЬ z centrum do Konstancina w godzinach przedwieczornych zajmuje około czterdziestu minut. Czasem wysiadam jakiś kilometr przed domem, żeby się przespacerować i poprawić krążenie. Mijam posiadłości, które pobudowali ludzie kilkanaście i kilkadziesiąt razy bogatsi ode mnie. W końcu widzę swoją. Skromną. Niedokończoną. Brakuje kostki na podjeździe, roślin w ogrodzie, kolorów na elewacji. Pewnie gdybym wiódł inny tryb życia, już dawno bym się tym zajął. W końcu trzeba dbać o pozory. Nigdy nie wiesz, kiedy uratują ci dupę.

      Teraz powinienem opowiedzieć wam o wnętrzu domu. O nowiutkich, wyglądających na nieużywane meblach. O designerskich gadżetach. O dziewięciu pokojach rozmieszczonych na dwóch piętrach. O czystości, o którą troszczę się samodzielnie podczas kompulsywnych napadów sprzątania. O zajebistej elektronice. O inteligentnej lodówce, w której zawsze, ale to zawsze znajduje się zapas whisky. Tylko kogo to obchodzi? Przecież nie interesuje was to, co piję i gdzie sram. Interesuje was to, co można znaleźć na poziomie minus jeden.

      W moim królestwie.

      To tam – w piwnicy – znajduje się druga część Kacpra Bergera. Ta ważniejsza. Najbardziej charakterystyczna. Najlepiej mnie wyróżniająca. Doskonale piękna.

      To prawda, jestem przede wszystkim sprzedawcą marzeń. Ale czy fakt, że jednym je sprzedaję, ma oznaczać, że nie mogę zabierać ich innym? Marzeń o pięknym życiu, przystojnym mężu, mądrych dzieciach. Marzeń o dobrej pracy, byciu docenianym, lubianym i szanowanym. Marzeń o tym, że jakoś to będzie.

      Oczywiście, że mogę.

      Pewnie myślicie, że jestem potworem. Gadem obciągniętym ludzką skórą. Pieprzonym faszystą, tyranem i sodomitą. Ale prawda jest taka, że jestem jednym z was. Zwyczajnym facetem w przededniu kryzysu wieku średniego. Wychowanym w tym samym miejscu i według tych samych wzorców. Ulepionym dokładnie z tej samej gliny. Może tylko oczekującym od życia nieco więcej. I rozumiejącym, że wszystko, co nas otacza, jest tylko fasadą, pod którą ukrywa się nasze prawdziwe „ja”. Spragnione ekstensywnego życia. Nieskrępowanego konwenansami. Nieograniczonego prawem. Budowanego w zgodzie z własnymi pragnieniami, a nie formatowanego według czyjegoś widzimisię.

      Na początku będziecie mi zazdrościć. Może mnie nawet znienawidzicie. Ale z czasem zrozumiecie, o co w tym chodzi. Przyznacie mi rację. Zapragniecie stać się kimś takim jak ja. Pieprzonym Kacprem Bergerem. Młodym bogiem. Królem życia. Sprzedawcą.

      To tylko kwestia czasu.

      Urodziłem się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku w Warszawie. Pochodzę z inteligenckiej rodziny. Moja matka była nauczycielką, a ojciec…

      Komu by się chciało tego słuchać? Wam? Mnie z pewnością nie.

      Nie będę zanudzał was opowieściami o dzieciństwie, dorastaniu, polucjach i tym podobnych. Gdybyście byli prawdziwymi psychologami, a nie tylko domorosłymi wyznawcami Freuda, moglibyście z tego coś wyciągnąć. Ale bez odpowiednich narzędzi, wiedzy i nastawienia możecie tylko wyrządzić sobie krzywdę.

      Dlatego opowiem, jak wygląda mój dzień.

      Z przyczyn oczywistych nigdy nie nocuję w domu pod Warszawą. Zawsze wracam do Śródmieścia. Zawsze. Mam przytulny apartament na rogu Wspólnej i Emilii Plater – z oknami na skrzyżowanie, przy którym co wieczór sterczą dziwki. Traktuję go jak sypialnię. Spędzam w nim najwyżej osiem godzin dziennie. Często mniej, jeżeli moje prywatne obowiązki przeciągają się do godzin późnowieczornych albo nocnych.

      Wstaję o czwartej trzydzieści. Zawsze. Nauczyłem się spać krótko i efektywnie. Poza tym uważam, że świat dzieli się na ludzi, którzy wstają wcześnie, oraz tych, których należy eksterminować. Dla obopólnego dobra. W ten sposób można by zredukować ruch uliczny i smog, ograniczyć rozbuchaną konsumpcję, zmniejszyć obłożenie samolotów i hoteli, skrócić kolejki do lekarza albo odciążyć serwery. Same plusy.

      Wkładam bezprzewodowe słuchawki, odpalam na Spotify składankę z oldschoolowym rockiem i ćwiczę do piątej piętnaście. Nic wyszukanego: pompki, brzuszki, przysiady, rozciąganie. Byleby wyglądać i czuć się godnie. To ważne w moim zawodzie. Poza tym kiedyś byłem pryszczatym grubasem, którego ładne dziewczyny wytykały palcami. Ale nie będę rozwodzić się nad dzieciństwem.

      Biorę prysznic, podczas którego dokładnie myję włosy. Mam długie pióra. Nie jak rockman z lat siedemdziesiątych, raczej w stylu australijskiego surfera: do ramion, najwyżej do łopatek. Uważam, że pasują do szerokiej żuchwy, którą przeważnie porasta dwu- lub trzydniowy zarost. Długie włosy to naoczny i nieusuwalny dowód odwagi i świadomości własnego wyglądu – albo zwyczajnej głupoty, jeżeli wygląda się w nich jak klaun. Trzeba mieć jaja ze stali lub nierówno pod kopułą, aby pracując na styku biznesu, finansów i psychologii, paradować w surferskim uczesaniu. A ja nie uważam, żebym był świrem.

      Suszę głowę, a następnie wsmarowuję kremy, które pomagają fałszować pesel: do ciała, przeciw zmarszczkom, pod oczy. Delikatnie pudruję twarz, aby przykryć drobne niedoskonałości. Muszę być ostrożny. Jeśli przesadzę z pudrem, będę wyglądał jak transwestyta. Nałożę za mało, to przy pierwszej stresowej sytuacji obleję się rumieńcem niczym pedofil w sklepie z zabawkami.

      Kwadrans przed szóstą zaczynam się ubierać. W moim skromnym apartamencie tylko jedna rzecz robi wrażenie – garderoba. Nie znajdziecie u mnie gajerów od Armaniego, Hugo Bossa czy Gucciego. Strojenie się w ciuchy znanych projektantów jest najbardziej dobitnym świadectwem bezguścia i pozerskiej przynależności do elity. Najlepsi i najmądrzejsi ubierają się u własnych krawców. U prawdziwych wirtuozów miarki i maszyny do szycia. Kilka lat temu znalazłem gościa, który szyje gajery dla ponad trzydziestu bywalców listy najbogatszych. Jest jak chirurg plastyczny. Jak architekt spersonalizowanych powłok. Jak pierdolony Mozart. Mając klientów wycenianych przynajmniej na pół miliarda złotych, mógłby zrzucić mnie na drzewo. Ale dałem mu to, czego nie dostaje od innych – możliwość nieskrępowanego eksperymentowania. A do tego ciało, na którym każda rzecz wygląda dobrze. Na tyle dobrze, że uszyte na nie stroje może wrzucić do portfolio.

      Tak więc wystrojony w gajer w gęstą grafitową kratę, w którym wyglądam tak, jakbym nosił na sobie marmur, o szóstej wychodzę z mieszkania. Pod domem mam kawiarnię, w której obsługują mnie chwilę przed otwarciem. Chwytam podwójne espresso, bez cukru i bez mleka, i wsiadam do taksówki, która czeka na mnie od dziesięciu minut. Jadę do pracy.

      O szóstej dwadzieścia wysiadam pod Warsaw Spire, dwustudwudziestometrową wieżą, która stała się nowym biurowym symbolem Warszawy. Wjeżdżam na trzydzieste szóste piętro. Wchodzę do biura firmy Cloud. To polski oddział brytyjskiego producenta oprogramowań, młodszego i uboższego brata gigantów pokroju Microsoftu, Google czy IBM. Jestem w nim wiceprezesem do spraw sprzedaży. Pomagam tworzyć strategię sprzedażową, nadzoruję pracę dyrektorów oddziałów handlowych i od czasu do czasu prowadzę szkolenia – w końcu w tym jestem najlepszy. Dostaję za to osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych miesięcznie. To daje ponad bańkę rocznie. Korporacje zabijają się o sprzedawców. Gotowe są płacić im krocie. A najlepszym pozwalają pracować na takich warunkach, jakie oni tylko sobie wymyślą.

      Z reguły jestem pierwszą osobą w biurze. Kolejna pojawia się niecałe pół godziny później, a zarząd schodzi się dopiero przed dziesiątą. СКАЧАТЬ