Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 15

Название: Fermenty

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ na Osiecką, pytając się oczyma, czy mówić może, ale i Janka nie pytała więcej, bo czuła, że myśli zebrać nie może, bo ten tubalny głos Osieckiej podrażniał ją, a te jej oczy, ustawicznie biegające, mieszały ją. Mękę jakąś czuła, jaką musi przechodzić ptak, hipnotyzowany przez grzechotnika; nie miała sił się podnieść i uciec, pomimo że pragnęła to zrobić; w głowie zaczynało się jej mącić, fale krwi uderzały do mózgu, tak osłabła, że była bliską omdlenia, a jednocześnie z pewnym strachem stwierdzała swój stan, bo nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczała. – Chora jestem! – myślała, rozcierając sobie skronie.

      – Gdzież Henio? – zagrzmiała Osiecka.

      – Mężuś? prawdopodobnie na służbie…

      – Nieprawda. Tatuś śpi! – zaprzeczyła ze złośliwą radością siedząca dotąd cicho Hela.

      – Tak… być może… nie uważałam – tłumaczyła się Zaleska, spoglądając błagalnie na córkę.

      – Obudź go pani, to sobie małego preferka urządzimy; no, mówię małego, to małego! Pani gra w preferansa? – zapytała już spokojniej, zwracając się do Janki.

      – Nie – wyszeptała z trudem, wstrząsając się nerwowo.

      – Szkoda! Mój ś. p. mąż mawiał, że to jedna z najprzyjemniejszych gier; dla mnie ona jest, niestety, jedyną przyjemnością od czasu śmierci ś. p. męża; tak, jedyną biednej, samotnej wdowy przyjemnością; no tak, skoro mówię, że samotnej, biednej wdowy jedyną… przyjemnością… – powtórzyła z jakiemś łkaniem, wsparła się na stoliczku, aż zatrzeszczał, i łzy, niby wielkie krople tłuszczu, zaczęły płynąć z jej oczu niespodzianie.

      – Cioteczko! niech się ciocia uspokoi.

      – Droga pani wie, że jej każde wzruszenie szkodzi – prosiła błagalnie Zaleska.

      – Szkodzi… oj, szkodzi, ale pani myślisz, że to biednej sierocie tak łatwo zapomnieć o swoim przyjacielu najlepszym, a wszystko mi ciągle przypomina, że jego już niema. Nie mogę podnieść łyżki do ust, aby nie pomyśleć, że ten mój kochany, ten niezapomniany! ten… – przysłoniła sobie tłustą, wielką, niby patelnia, ręką oczy i ciężko wzdychała, aż fotel trzeszczał, rozpierany jej kształtami, wstrząsanemi łkaniem sierocem. – Zosia całowała ją po rękach i szczebiotała słowa banalnych pociech, ale w oczach miała źle skrywaną niecierpliwość i znudzenie. – Zaleska biegała pomiędzy nią a tualetką, skąd przynosiła coraz nowe flaszki z perfumami i z całem namaszczeniem zlewała jej twarz i głowę kolońską wodą. Osiecka pozwoliła robić z sobą wszystko, co chciała. Odjęła ręce od twarzy i całym ciężarem zwiesiła się na poręczy fotelika z bezwładnością boleści nieutulonej.

      Janka, pod wpływem tej sceny, która zrobiła na niej komiczne wrażenie, odzyskała nieco sił i przytomności i teraz patrzyła na profil Osieckiej z drwiącym uśmiechem.

      – Dziękuję ci, Stefa! dziękuję! – szeptała Osiecka rozbolałym głosem. – Twoje współczucie budzi nowy żal, nowy ból szarpie mnie przypomnieniami, że to nie on, nie ś. p. mąż mój tak myśli o mnie; nie ś. p. mąż mój tak mnie pieści – zawołała energiczniej.

      – Ależ nikt pani nie przeczy – powiedziała trochę szorstko Janka.

      Osiecka uderzyła ją oczami, niby maczugą, i ciągnęła dalej narzekania łzawym głosem:

      – Nie dziwię się obojętności ludzkiej, bo cóż kogo może obchodzić stara, samotna kobieta? Grzeczność! tak, grzeczność zimna tylko. To się dopiero później ocenia, kiedy się zostaje samą na świecie… sierotą… opuszczoną… Pani Stefo, każ zaraz robić kolację, bo tylko jedną partję dzisiaj zagramy, aby wcześniej jechać do domu, bo noce teraz są ciemne – są bardzo ciemne, jeśli się nie nie mylę. – Zwróciła się do Janki.

      – Doprawdy, ale nie mogę tego potwierdzić, bo wieczorem już oddawna nie wychodziłam.

      – Ach, pani chorowała, jeśli się nie mylę.

      – Tak – powiedziała krótko Janka, bo ten wzrok przenikliwy Osieckiej zabolał ją i zmieszał.

      – Pani Stefo, obudźno męża, czasby już zacząć grać; no, mówię, że czas, to czas.

      – O, z pewnością, że czas – potwierdziła senna Zosia.

      Zaleska wyszła, i po chwili w sąsiednim pokoju rozległ się gniewny, zaspany głos mężusia i pokorny, błagający żonusi; potem trzask wysuwanych i zamykanych szuflad, chlupot wody i potężne parskanie. W jakie pół godziny ukazał się Henio. Wyświeżony, w nowym mundurze, uśmiechnięty, różowy od snu i wody, podobny do młodego kurczaka, z tym nosem cienkim i długim, z grzywką naturalnie się wijących w pierścionki włosów blond, starannie rozczesanych przez środek głowy, aż do karku, z oczyma niebieskiemi z wypełzłej emalji, ze słodkim uśmiechem i elegancją kelnera, suwał nogami i przeginał wysoką, smukłą, dobrze uformowaną figurę. Ucałował ręce Osieckiej, która go pieszczotliwie poklepała po twarzy.

      – Pani dziedziczka dobrodziejka raczyła zaszczycić nas swoją osobą, z czego ja i moja żona jesteśmy niezmiernie radzi, nieprawdaż, żonusiu? – Ucałował po raz drugi jej ręce, pochylił przepołowioną rozczesaniem głowę przed Zosią, i zwrócił się do Janki z poważnym, pełnym szacunku dla córki zwierzchnika, wyrazem twarzy.

      – Nie miałem dotychczas sposobności i przyjemności poznać pani osobiście, chociaż tego pragnąłem bardzo, ja i moja żona, nieprawdaż, żonusiu? Tak mówię, bo jestem pewny, że mam przed sobą pannę Janinę Orłowską, córkę naszego drogiego, szanownego naczelnika, z czego jesteśmy, ja i moja żona, niezmiernie szczęśliwi, niezmiernie jesteśmy dumni, że możemy panią powitać u siebie. – Stanął w drugiej pozycji, wyciągnął rękę, jak w kontredansie, uścisnął jej dłoń, skłonił się tak nisko, że zobaczyła jego czerwony kark, i usiadł pomiędzy Janką a żoną. Uśmiech nie schodził mu z ust i rozpromienienie z twarzy.

      – Jaki on piękny! jak on mi przypomina ś. p. mojego męża – rozrzewniła się Osiecka, całując go oczyma. – Panie Henryku! usiądź pan przy mnie, bo mam taki szum w głowie, że zdaleka wyrazów niektórych nie dosłyszę.

      Przysunęła się do niego tak blisko, że prawie pół jej osoby, zwieszającej się przez trzcinowe poręcze fotelika, opadło i pokryło jego nogi.

      – Żonusiu! może każesz naszykować stolik do kart.

      – Jakże panu idzie trening? – zapytała Zosia.

      – Bliski jestem celu, bardzo bliski – zawołał żywo. – Robię już dwadzieścia kilometrów w minut pięćdziesiąt, i jeśli tak dalej będę postępował, to wiosenny pierwszy rekord mój z pewnością, bo dotychczas jeszcze nikt tak szybko nie jeździł. – Rozpromienił się, z żywością zaczął rozmawiać o maszynach, gumach pełnych, pneumatykach, oliwiarkach, szosach, rekordach i startach. Przytaczał szczegóły z ostatnich wyścigów, opowiadał anegdotki ze sportowego życia. Prawił z wielkiem lekceważeniem o niezwyciężonym dotychczas, polskim championie cyklistów. Pokazywał nogami i rękami niektóre finishowe ruchy, które powinien robić СКАЧАТЬ