Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 7

Название: Popioły

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ waszmość, nie może, ani ani, bo Rozbój… Czasem tylko dmuchnie nosem albo ciapnie pyskiem… Ja tu strzelić nie mogę, bobym psa, czego Boże broń, zabił. A już wolałbym sobie w nogę palnąć niż w takiego psa. No, a dzik mi idzie w lasy i my jak głupcy za nim. Dopiero się przecie mój Kacperek odważył. Przeżegnał się i wlazł na dzika okrakiem, siadł se na nim mocno jak na koniu, obcasy wparł w ziemię. Tym oto kozikiem, co go ma u pasa, zaczął mu podrzynać gardziołek. Naśmiałem się też wtedy! Bo to jechał na dziku ze siedem pacierzy, nim mu wszystkie żyły i arterias poprzerzynał.

      – Szelma też to była sroga, choć i ten dzik! – westchnął Kacper. – Znałem ja się z nim! Dopadł ci mię on jednego razu na Cisowskiem, a jak mię zaorał kłem po łydach, to do samej kości mięso ozdarł, jak cygankiem, aże w kolano. Pod siebie mię przecie o mało nie wziął, ciortu brat, bom go się był bardzo przeląkł. Teraz jeszcze, jak se spomnieć, to człowiekowi seremno. A ja już bywałem pod dzikiem. Już mi ta jeden orał kożuch na plecach to prawym to lewym kielcem, i deptał po mnie raciami: z tego wiem, co taki ma w sobie za siłę! Świnia! Ślepiem na mnie, zatracony, pojrzał tylim, jak żołędzia łupina a krew człowiekowi w żyłach zmarzła i w gardzieli głos zatkało… Alem ja i tamtego to samo połechtał po szyjce…

      – Ba! my tu rozprawiamy – wtrącił Nardzewski – a waszmość, panie komisarzu, może i owo zgoła nie myśliwy?

      – Ja wcale myśliwy nie jestem. Gdzież czas na takie zabawy znaleźć bym mógł? Zawsze na służbie.. Oto i teraz delegowany na komisją do wielmożnego pana, jako do zwierzchności gruntowej, jestem.

      – Do mnie? Na komisją?

      – Tak jest.

      – A w jakiejże sprawie, jeśli łaska?

      – Spraw bardzo wiele.

      – Nawet bardzo wiele. To ciekawe…

      – Czy możemy zacząć w tej chwili?

      – Noc to… Ale proszę, proszę…

      – Ja przybyłem za dnia i czekałem cierpliwie. Jutro muszę jechać dalej.

      – Toteż ciekawie słucham.

      – Primo, konskrypcja dusz.

      – Dusz konskrypcja? Chłopskich?

      – Tak jest.

      – Słyszane rzeczy!

      – Baron von Lipowski, pierwszy cyrkułowy komisarz kieleckiego krajzamtu, nie mogąc sam osobiście, mnie wysyła…

      – A cóż waszmościom, u Boga Ojca, do moich chłopów?

      Urzędnik z lekka a szczerze uśmiechnął się nie podnosząc oczu. Nie odpowiedział też na to pytanie, lecz zadał inne:

      – Czy wielmożny pan na fundamencie dekretu ratę ofiary styczniowej dziesiątego i dwudziestego grosza na ręce egzaktora w Chęcinach, urodzonego Czaplickiego, zapłacił był?

      – Ratę ofiary? Cóż to za ofiara?

      – Po wstąpieniu wojsk Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości w kraj tutejszy – mówił urzędnik głosem kaznodziejskim – odezwę do obywatelów feldcajgmajster de Foullon z żądaniem składania ofiary bez najmniejszej zwłoki wydał był. W styczniu zeszłego, 1796 roku przez duchownych z ambon ten cyrkularz publikowany jest, a każdy pleban udzielał go obywatelom za rewersem. Czy wielmożny pan to publicandum otrzymał?

      – Być może. Ale ja do papierów żadnej zgoła wagi nie przywiązuję. Mnie papier potrzebny tylko na przybicie prochu i śrutu, i to jeszcze przekładam flejtuchy z pakuł nad papierowe.

      – Otóż, przeciw lepszemu spodziewaniu, wielmożny pan jeden z niewielu zaległ w opłacie.

      Nardzewski siedział na swym krześle z rękoma w kieszeniach rajtuzów. Twarz jego, schłostana przez wiatry, była teraz szkarłatna, wargi odęte. Milczał długo.

      – Bardzo być może… przeciw lepszemu spodziewaniu – wycedził wreszcie przez zęby.

      – To ad primum. A teraz co do homagium. Pan baron von Lipowski, pierwszy cesarski komisarz kieleckiego krajzamtu, żebym wyraził wielmożnemu panu niezadowolenie z powodu jego absentowania się w tej tak ważnej sprawie, polecił mi był.

      – Do diaska! siła grzechów, jak widzę, ciąży na moim sumieniu…

      – Tak jest. Wielmożny pan nie tylko nie udał się osobiście do Krakowa…

      – Ja do Krakowa! Ale czegóż to waszmość wymagasz ode mnie?

      – To nie było wymagane.

      – Nie wymagane znowu! Więc jak?

      – To było oczekiwane od obywatelów.

      – Raz wymagane, drugi raz oczekiwane!… Ja, mości panie, trzydzieści lat z tych oto Wyrw nie wyjeżdżałem i nie wyjadę. Nie wyjadę, chociażby kije z nieba leciały! Tu siedzę i skończona rzecz. O niczym nie wiem… A pierwszy von Lipowski komisarz… Mam już dość Krakowa – i wszystkiego świata!

      – To wszystko bardzo być może…

      – Ostatni raz byłem w Krakowie anno Domini 1768. Porachuj no waszmość, ile to lat.

      – Rzeczywiście – wykrztusił Hibl przeglądając jakieś papiery.

      – Dawne to już, ubiegłe czasy, mości panie. Jeszcześ wówczas wasze nawet Wschodnich Galicjów nie oglądał.

      – Wielmożny pan tam do szkół zapewne?… – mówił urzędnik segregując w dalszym ciągu stosy swych notat.

      – Do szkół? Ale co znowu! Ja szkoły traktowałem w Sandomierzu, w sławnym po wsze czasy kolegium ojców jezuitów, choć już z niego ani dymu, ani popiołu. Ale nie do nauk byłem stworzony. Szczerze mówiąc, ledwiem się przez infimę, gramatykę i syntaxim przebił nie bez trudu, a poetyki i retoryki owo zgoła zaniechałem. Kraków!… – mówił w zadumie – nigdy tam moja noga nie postanie. To waszmość możesz oświadczyć pierwszemu baronowi z czegoś tam kieleckiego.

      – Z kieleckiego cyrkułu – wyraźnie i zimno oświadczył urzędnik.

      – Mnie te nazwy ani pachną, ani śmierdzą…

      Hibl nieznacznie coś zanotował w pugilaresiku.

      – Powiem waćpanu – ciągnął szlachcic – czemu Krakowa nie lubię. Sam pojmiesz.

      – Proszę, proszę…

      – W młodocianym wieku osierocony przez rodziców, wzięty byłem przez opiekuna całej mojej puścizny, krajczego – Panie świeć nad jego duszą! – Olchowskiego ze szkół, gdziem się tyle że wałkonił i po wagarach chodził. Na dworze jego, w Sieprawicach, młodość strawiłem. Siostrę moją, matkę tego oto młodzieńca, СКАЧАТЬ