Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 34

Название: Popioły

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ miny jak najbardziej odpowiednie, choć w istocie nie był pewny swego.

      – Już w szkole, uważasz, zaczęła się była komocja w umysłach. Dużośmy czytali… Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, Żywot Chodkiewicza, to były jakby światła pochodni w noc ciemną. Dam ci te książki… Na opresję kmiecą, na kurs sprawy publicznej krwawym patrzaliśmy okiem. Każdy zaufał w szpadzie i na nią poprzysiągł. Wierzyliśmy, że cała Rzeczpospolita na naszym leży ramieniu i że to my ją wydźwigniem. Gdym wrócił do domu i zaczął rozmawiać z ojcem, porwała mię desperacja. Ojciec stał po stronie i w szeregu tych, których na śmierć nienawidziłem. Kazał mi tak postępować, tak nawet myśleć jak on i oni. Nastawał, żebym się zaparł samego siebie. W jednej rozmowie zelżył mię, w drugiej zagroził…

      – Wiem, wiem… – jęknął Rafał.

      – Słyszałeś o tym w domu? – pytał Piotr schylając się nad nim.

      – Słyszałem.

      – Mama ci mówiła?

      – Mama, Anusia…

      Piotr oddychał szybko i ciężko… Policzki mu pałały. Prędko chodził po izbie i kiedy niekiedy rzucał wyraz cichy jak oddech:

      – Zdeptał mój oficjerski honor. To nic! Ale duszę wszystką nogami… W strasznym gniewie, w dzikości wzburzenia… gdy parobków… krzyknąłem, żem oficjer, że się nie dam… wyrwałem z pochwy. Boże mój!…

      Usiadł prawie bez tchu. Siedział tak, chwytając oddech piersiami prędko i z trudem. Mówił jeszcze:

      – Nocą wyszedłem. Tyle już lat! Gdyśmy z Bracławszczyzny pod Grochowskim dniami i nocami ku Połańcowi… z dala widziałem naszą stronę… A potem… żeby też słowo!

      – Ojciec nic o bracie nie wiedział, i my to samo…

      – A i cóż mieliście wiedzieć? To co o każdym. Na Szczekocińskim placu… skłuły mnie bagnetami Prusaki… Krew mię uszła… Leżałem między trupami. Ten oto żołnierz, coś go widział, wrócił się po mnie w nocy, nalazł mię półżywego. Na ręku wyniósł… Leżałem po dworach w Krakowskiem, a jakem wreszcie wstał, w gruncie rzeczy… nie było już po co…

      Strzepnął palcami i rzekł prędko:

      – Och, nie mogę… gadać!

      Po chwili jednak zaczął znowu:

      – Przyszedłem tu z tym żołnierzem, skąd on rodem. Wziąłem w dzierżawę tę oto wioszczynę i tak siedzę. Ziemi tu mało, więc karczujemy jałowce. Smutek mię zagryza… A z domu… żeby też słowo!

      Rafał, pobudzony przez szczególne uczucie, zaczął mówić o domu, rozwodzić się o wszystkim, co zaszło i zostało w pamięci. Piotr zatrzymał się znowu przed nim i pałającymi oczyma rozniecał w nim swadę. Porozumiewali się za pomocą dźwięków urwanych, zdań ledwie zaczętych, okrzyków, naśladowań głosów ludzkich i zwierzęcych. Piotr pytał się, jak chłopiec, o drzewa przed domem i w ogrodzie, szczególnie o pewien stary brzost w dole sadu, o konie i psy, o sprzęty w domu, o pola, drogi, o parobków i chłopów. Oczy jego i usta śmiały się teraz tak samo jak oczy Rafała. Stali się teraz zupełnie podobni, byli jak jeden we dwu osobach. Czasami, wśród powieści o czymś domowym, przerywali sobie cichym okrzykiem, jakimś ledwie początkiem śmiechu, i niby na skrzydłach lecieli do czegoś innego. Piotr zadawał pytania o stare ciotki, o rezydujących niedołęgów, a o każdego i każdą dowiadywał się jednym jakimś ruchem naśladującym, jednym charakterystycznym zmrużeniem oka, albo samym bezsłownym dźwiękiem głosu. Niekiedy w środku żywego śmiechu twarze obudwu krzepły jakby zmrożone, gdy przesuwało się jakieś bolesne, bez słów wiadome wspomnienie, jakaś klęska znana i wiecznie, pomimo wszystko, żywa i wielka.

      Michcik nakrył stół małym obrusikiem i ustawił talerze, a oni tego nie dostrzegli prawie. Wieczerzę więcej niż biedną spożyli prędko, nie zwracając uwagi. Michcik posłał Rafałowi na sofie obitej zieloną skórą i stojąc przy drzwiach niekiedy pomrukiwał.

      – Idź spać, stary… – rzekł do niego Piotr nie przerywając rozmowy.

      Żołnierz znowu wyjąknął swoje: „Według!” – i odszedł.

      Świece spaliły się w blaszanych lichtarzach. Piotr wyszukał i zapalił nowe. Dopytywał się, pomimo wszystko, głównie o ojca. Zadawał tysiące pytań o jego zdrowie, chciał posiąść wszelkie szczegóły o tym, jak też wygląda.

      Rafał, brnąc w opowiadaniu, tracił z oczu granice, których dotychczas nigdy nie przekraczał. Pierwszy raz w życiu był tak szczery. Sam nie wiedział, kiedy mu przyszła myśl, żeby powiedzieć Piotrowi prawdę o nocnej przygodzie, o walce z wilkiem, żeby wyznać miłość dla Heleny. Wtem niespodziane uczucie, jakby jej rozkaz, zaleciło mu milczenie.

      Piotr słuchał wszystkiego z oczyma szeroko otwartymi. Po dziesięć razy kazał sobie powtarzać szczegóły. Od jednej sprawy rozmowa skakała do zgoła innej. Nie spostrzegli się, kiedy blask świec pobladł i sprzęty bardziej widocznymi się stały. Przez otwarte okna wpływał chłód rzeźwy. Gałęzie i pręty ich, pławiny z liśćmi ledwie rozwiniętymi, szedziwe od rosy nadrannej, bez ruchu leżały w pustkach okiennych, snem nieprzepartym objęte. Kiedy niekiedy wszakże jakaś gibka rózga nowotna zadrżała niby od przenikającego chłodu, i nagle kroplisty deszcz z niej się sypał szeleszcząc w dwójnasób przestraszająco, jak zwykle we śnie… Kiedy niekiedy zimny i zwilgły wietrzyk nadwodny wieszał się między gałęziami hiszpańskiego jaśminu i tulił w mokre liście, żeby pod dachem ich na śliskiej, ledwie zrodzonej odnóżce usnąć na chwilę, wytchnąć pożywnym drzemaniem nadrannym. Z mglistej daleczyzny wynurzał się łagodny, miękki głos kurki wodnej.

      Dniało.

      W ramach okien rozpościerał się cichy błękit, a w nim ciemnymi smugami zarysowywać poczęły dalekie wzgórza i pasma leśne na równinach. Wysoko, na bezchmurnym niebie, jak lilia świeciła się ostatnim blaskiem gwiazda poranna – zwiernica. Już zorza rdzawą łuną zza świata idąc obejmowała rąb ziemi. Piotr rzekł:

      – Nie widziałeś nawet, Rafuś, jak tu jest u mnie. Chodź no zobacz. Już świta.

      Stanęli obaj w otwartym oknie.

      W dole, tuż za płotem ogrodu, widać było skroś gałęzi uśpiony staw. Z wód jego białoniebieskich, jak stal zsiniała od ognia, dymiły się mgły cudnobarwne. Pokrewne ziemi i niebu, opuszczały wodę dla nieba, oddzielając się od niej z żalem, jak dusza, kiedy rzuca własne swe ciało. Ale nim odeszły, stały nad nią, jak gdyby w modłach utopione. Zdało się wtedy patrzącym, że ta chwila trwać winna wiecznie, że ona to jest wiecznością, że taką właśnie jest nieskończoność. Ale światłość z dala nadchodząca pokropiła hizopem cienie, i na jej wszechwładny znak woda samotna została w dole, a mgły porzucały jej łono. Zwijały swe cudne, powłóczyste szaty, rozszerzały przezroczyste skrzydła i mdlejąc, wijąc się z żalu, ginęły w błękicie. Tam gdzie jeszcze świt nie dotarł, w głębiach olszowych, siostry ich błękitne śniły wczoraj zaczęty, głuchonocny sen. Drzewa wśród nich były inne: jasnoniebieskie miały liście, a pnie ich zdawały się СКАЧАТЬ