Название: Uwięziona
Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Ja przeciwnie byłem bardzo rad z pobytu mamy w Combray; inaczej bałbym się, aby matka nie odgadła przyjaźni Albertyny z panną Vinteuil, a nie mogłem powiedzieć Albertynie, żeby się z tem kryła. Stałoby się to w oczach matki absolutną przeszkodą, nie tylko do małżeństwa (o którem zresztą na jej prośbę nie miałem jeszcze stanowczo mówić z Albertyną i o którem myśl była mi coraz nieznośniejsza), ale nawet do pobytu Albertyny u nas. Poza tą tak poważną a nieznaną jej racją, mama, z jednej strony przez kult babki, uwielbiającej George Sand i mieszczącej cnotę w szlachectwie serca, z drugiej strony zdeprawowana moim wpływem, była teraz pobłażliwa dla kobiet, których życie osądziłaby surowo niegdyś (lub nawet dziś, o ileby należały do jej znajomych i przyjaciółek z Paryża lub z Combray); kobiet, których wielką duszę chwaliłem przed mamą i którym wiele przebaczała, bo mnie kochały. Mimo wszystko, i nawet poza kwestją konwenansów, sądzę, że Albertyna byłaby niemożliwa dla mamy, przechowującej po Combray, po cioci Leonji, po wszystkich swoich krewnych, nawyki porządku, o którym Albertyna nie miała najmniejszego pojęcia.
Albertyna nie zamknęłaby drzwi, a wzamian nie wahałaby się wejść – niby pies lub kot – kiedy drzwi były otwarte. Wdziękiem jej – nieco uciążliwym – było to, że grała u nas w domu rolę nietyle młodej dziewczyny, ile zwierzęcia domowego, które wchodzi, wychodzi, plącze się to tu to tam, rzuca się na łóżko obok mnie – cóż za wypoczynek dla mnie! – robi sobie tam miejsce z którego się już nie rusza, nie krępując mnie, w przeciwieństwie do ludzkiej osoby. Bądź co bądź, nagięła się w końcu do moich godzin snu, do tego aby nie próbować nietylko wchodzić, ale aby nie robić hałasu nim zadzwonię. To Franciszka nałożyła jej te reguły.
Franciszka była z owych służących w stylu Combray, znających wartość swego pana i mających poczucie, że minimum ich obowiązku to pilnować aby mu oddano to co mu się w ich przekonaniu należy. Kiedy obcy gość dawał napiwek Franciszce do podziału z posługaczką, gość jeszcze nie miał czasu wręczyć monety, kiedy Franciszka, z równą chyżością jak dyskrecją i energią, zdążyła udzielić lekcji tej dziewczynie, aby podziękowała nie półsłówkiem, ale szczerze, głośno, tak jak ją nauczyła. Proboszcz z Combray nie był orzeł, ale też wiedział co się należy. Pod jego kierunkiem, córka kuzynów pani Sazerat, protestantów, przeszła na katolicyzm, przyczem rodzina była dla księdza niesłychanie czuła: chodziło o małżeństwo z młodym ziemianinem z okolic Méséglise. Zasięgając informacyj, rodzice młodego człowieka napisali do księdza list dość impertynencki, w którym potraktowano z partesu protestanckie pochodzenie panny. Proboszcz odpowiedział takim tonem, że szlachcic z Méséglise, ukorzywszy się całkowicie, napisał zgoła już inny list, w którym prosił jako o łaskę o to aby mógł przyjąć do rodziny tę panienkę.
Franciszka nie miała w tem zasługi, że nauczyła Albertynę szanować mój sen. Była przepojona tradycją. Z milczenia jej lub ze stanowczej repliki na niewinną propozycję wejścia do mego pokoju lub spytania mnie o coś, Albertyna pojęła ze zdumieniem, że się znalazła w dziwnym świecie o nieznanych zwyczajach, wytyczonych przez niezłomne prawidła. Pierwsze przeczucie tego miała już w Balbec, ale w Paryżu nie próbowała nawet się opierać: rano zachowywała ciszę, czekając cierpliwie dzwonka.
Wychowanie, jakiego jej udzieliła Franciszka, było zresztą zbawienne i dla niej samej, przez to że uspokoiło nieco jęki, jakich od powrotu z Balbec nasza stara służąca nie przestawała wydawać. Chodziło o to, iż wsiadając do kolejki, spostrzegła, że zapomniała się pożegnać z „gubernantką” hotelu, wąsatą osobą, dozorującą korytarzy. Osoba ta zaledwie że znała Franciszkę, ale była dla niej stosunkowo grzeczna. Franciszka chciała absolutnie zawrócić z drogi, wysiąść, wrócić, pożegnać się z „gubernantką” i wyjechać aż nazajutrz. Rozsądek a zwłaszcza nagły wstręt do Balbec nie pozwoliły mi się zgodzić na to; stąd chorobliwe i nerwowe niezadowolenie Franciszki, którego nie zdołała w niej zatrzeć zmiana klimatu i które trwało jeszcze w Paryżu. Bo wedle kodeksu Franciszki, tego, który symbolizują płaskorzeźby w Saint-André-des-Champs, wolno pragnąć śmierci nieprzyjaciela, zadać mu ją nawet, ale straszne jest nie zrobić tego „co się należy”, nie oddać grzeczności, nie pożegnać się przed wyjazdem – jak prawdziwa chamka! – z „gubernantką”. Przez całą podróż, owo wciąż odnawiające się wspomnienie nietaktu okrywało policzki Franciszki niepokojącym pąsem. I jeżeli nie chciała nic jeść i pić aż do Paryża, to może nietyle aby nas ukarać, ale dlatego, że to wspomnienie „gnietło ją” dosłownie w „dołku”. Każda klasa ma swoją patologję.
Jedną z przyczyn sprawiających że mama pisała do mnie codzień (przyczem nigdy nie brakło cytatu z pani de Sévigné), było wspomnienie babki. Mama pisała: „Pani Sazerat wyprawiła dla nas śniadanko, takie jak ona umie; jedno z tych, które – jakby powiedziała twoja biedna babka, cytując panią de Sévigné – »wyrywają z samotności, nie przynosząc nam towarzystwa«”. W jednej z pierwszych odpowiedzi, napisałem głupio: „Po tych cytatach, mamo, twoja matka poznałaby cię zaraz”. Na co, w trzy dni później, dostałem tę odpowiedź: „Drogie dziecko, jeżeli chciałeś mówić o mojej matce, bardzo nie w porę powołujesz się na panią de Sévigné. Odpowiedziałaby ci, jak odpowiedziała pani de Grignan: »Więc ona ci była niczem? Sądziłam, że to była twoja krewna«”.
Słyszałem kroki Albertyny wychodzącej ze swego pokoju lub wracającej. Dzwoniłem, bo to była pora, kiedy Anna miała przybyć po Albertynę z szoferem, przyjacielem Morela, narajonym przez Verdurinów. Wspominałem mglisto Albertynie o możliwości naszego małżeństwa, ale nigdy nie uczyniłem tego formalnie; ona sama, kiedym powiedział: „Nie wiem, ale może byłoby to możliwe”, przez delikatność potrząsnęła z melancholijnym uśmiechem głową, mówiąc: „ale nie, nie byłoby możliwe”, co znaczyło: „jestem za biedna”. I wciąż mówiąc o przyszłości, że „to wszystko jest jeszcze bardzo niepewne”, na razie robiłem wszystko, aby ją rozerwać, umilić jej życie, starając się – może nieświadomie – zbudzić w niej tem ochotę wyjścia za mnie. Śmiała się sama z tego zbytku. „Ależ matka Anny zrobiłaby minę, widząc żem się wystrychnęła na damę bogatą jak ona, mającą – jak ona mówi – »konie, powozy, obrazy«. Jakto? Nigdy ci nie opowiadałam, że ona tak mówi? Och, to jest typ! Dziwi mnie tylko, że ona wynosi obrazy do godności koni i powozów”.
Ujrzymy później, że mimo głupiego słownictwa, jakie jej pozostało, Albertyna rozwinęła się zdumiewająco, co mi było zupełnie obojętne. Duchowe zalety towarzyszki życia zawsze mało mnie interesowały; СКАЧАТЬ