Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 31

Название: Potop

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ iż choćby Kmicic był wysadził dom prochem, ta izba byłaby ocalała z pewnością. To dało mu lepsze o Kmicicu mniemanie. Panna siedziała na skrzyni niedaleko drzwi, z głową spuszczoną, z twarzą prawie zasłoniętą włosami, i całkiem nie podniosła jej, słysząc wchodzącego rycerza. Myślała zapewne, że to sam Kmicic lub kto z jego ludzi. Pan Wołodyjowski stanął we drzwiach, zdjął czapkę, chrząknął raz i drugi, a widząc, iż i to nie pomaga, ozwał się:

      – Mościa panno… wolna jesteś!…

      Wówczas spod narzuconych włosów spojrzały na rycerza oczy błękitne, a potem wychyliła się z nich twarz śliczna, choć blada i jakby nieprzytomna. Pan Wołodyjowski spodziewał się podziękowań, wybuchu radości, tymczasem panna siedziała nieruchomie i tylko patrzyła nań błędnie; więc rycerz ozwał się po raz drugi:

      – Przyjdź waćpanna do siebie, Bóg wejrzał na niewinność… Jesteś wolna i możesz wracać do Wodoktów.

      Tym razem w spojrzeniu Billewiczówny więcej było przytomności. Powstawszy ze skrzyni strzasnęła w tył włosy i spytała:

      – Kto waćpan jesteś?

      – Michał Wołodyjowski, pułkownik dragoński wojewody wileńskiego.

      – Słyszałam bitwę… strzały?… Mów waćpan…

      – Tak jest. My to przyszli waćpannie na ratunek…

      Billewiczówna oprzytomniała zupełnie.

      – Dziękuję waści! – rzekła pospiesznie cichym głosem, w którym przebijał się śmiertelny niepokój. – A z tamtym co się stało?…

      – Z Kmicicem? Nie bój się waćpanna: leży bez duszy na podwórzu… i jam to, nie chwaląc się, sprawił.

      Wołodyjowski wyrzekł to z pewną chełpliwością, ale jeśli spodziewał się podziwu, to zawiódł się srodze. Billewiczówna nie odrzekła ani słowa, natomiast zachwiała się na nogach i rękoma poczęła szukać oparcia za sobą, na koniec siadła ciężko na tejże samej skrzyni, z której przed chwilą się podniosła.

      Rycerz poskoczył ku niej żywo.

      – Co waćpannie jest?

      – Nic… nic… Czekaj waść… pozwól… To pan Kmicic zabity?…

      – Co mnie pan Kmicic! – przerwał Wołodyjowski – tu o waćpannę chodzi!

      Wówczas siły jej nagle wróciły, bo się podniosła znowu i spojrzawszy mu wprost w oczy, wykrzyknęła z gniewem, zniecierpliwieniem i rozpaczą:

      – Na Boga żywego, odpowiadaj! zabity?…

      – Pan Kmicic ranny – odpowiedział zdumiony pan Wołodyjowski.

      – Żyje?…

      – Żyje.

      – Dobrze! Dziękuję waści…

      I chwiejnym jeszcze krokiem skierowała się ku drzwiom. Wołodyjowski stał przez chwilę ruszając mocno wąsikami i kręcąc głową; następnie mruknął sam do siebie:

      – Zali191 mi ona dziękuje za to, że Kmicic ranny, czy za to, że żyje?

      I wyszedł za nią. Zastał ją w przyległej izbie sypialnej, stojącą pośrodku, jakby skamieniałą. Czterech szlachty wnosiło właśnie Kmicica; dwóch pierwszych, postępując bokiem, ukazało się we drzwiach, a między ich rękoma zwieszała się ku ziemi blada głowa pana Andrzeja, z zamkniętymi oczyma i soplami czarnej krwi we włosach.

      – Wolno tam! – mówił idący za nimi Krzych Domaszewicz. – Wolno przez próg. Niech mu tam który głowę podtrzyma. Wolno!…

      – A czym będziem trzymać, kiedy ręce zajęte – odpowiedzieli idący w przedzie.

      W tej chwili panna Aleksandra zbliżyła się ku nim, blada tak jak i Kmicic, i podłożyła mu obie ręce pod martwą głowę.

      – To panienka!… – rzekł Krzych Domaszewicz.

      – To ja… Ostrożnie!… – odrzekła cichym głosem.

      Pan Wołodyjowski patrzył i wąsikami srodze ruszał.

      Tymczasem złożono Kmicica na łożu. Krzych Domaszewicz począł obmywać mu głowę wodą, potem przyłożył przygotowany poprzednio plaster do rany i rzekł:

      – Teraz jeno niech leży spokojnie… Ej, żelazna to głowa, że od takiego ciosu na dwoje nie pękła. Może i będzie zdrów, bo młody. Ale tęgo dostał…

      Następnie zwrócił się do Oleńki:

      – Daj panienka ręce umyć… Ot, tu jest woda. Miłosierne w tobie serce, żeś dla tego człeka nie bała się pokrwawić.

      Tak mówiąc, wycierał jej dłonie chustą, a ona bladła i mieniła się w oczach. Wołodyjowski znów poskoczył ku niej.

      – Nic tu po waćpannie! Okazałaś chrześcijańskie miłosierdzie nad nieprzyjacielem… wracaj do domu.

      I podał jej ramię; ale ona nawet nie spojrzała na niego, natomiast zwróciwszy się do Krzycha Domaszewicza rzekła:

      – Panie Krzysztofie, wyprowadź mnie!

      Wyszli oboje, a i pan Wołodyjowski za nimi. Na podwórzu szlachta poczęła krzykać na jej widok i wiwatować, a ona szła blada, chwiejąca się, z zaciśniętymi ustami i ogniem w oczach.

      – Niech żyje nasza panna! Niech żyje nasz pułkownik! – wołały potężne głosy.

      W godzinę później wracał pan Wołodyjowski na czele laudańskich ku zaściankom. Słońce już weszło, ranek na świecie był radosny, prawdziwie wiosenny. Laudańscy cłapali kupą bezładną po gościńcu, gwarząc o wypadkach ubiegłej nocy i sławiąc pod niebiosa pana Wołodyjowskiego, a on jechał zamyślony i milczący. Z myśli nie schodziły mu te oczy patrzące spoza rozpuszczonych włosów, ta postać wysmukła i wspaniała, choć zgięta smutkiem i bólem.

      – Dziw, jak cudna! – mruczał sam do siebie. – Istna księżniczka… Hm! ocaliłem jej cnotę, a pewnie i życie, bo choćby prochy nie wysadziły skarbczyka, byłaby z samego strachu umarła… Powinna być wdzięczna… Ale kto tam białogłowę wyrozumie… Patrzyła na mnie jak na pacholika, nie wiem, czy z dumy jakowejś, czy z konfuzji192

      Rozdział VIII

      Te myśli spać mu nie dały następnej nocy. Przez kilka dni ciągle jeszcze rozmyślał o pannie Aleksandrze i poznał, że mu głęboko w serce zapadła. Przecie to szlachta laudańska chciała go z nią żenić! Ona wprawdzie zrekuzowała193 go bez namysłu, ale wtedy ani go znała, ani widziała. Teraz zupełnie co innego. On ją wyrwał po kawalersku z rąk gwałtownika, СКАЧАТЬ



<p>191</p>

zali (daw.) – czy. [przypis redakcyjny]

<p>192</p>

konfuzja (z łac.) – zmieszanie, zawstydzenie. [przypis redakcyjny]

<p>193</p>

zrekuzować – odrzucić oświadczyny, odmówić ręki. [przypis redakcyjny]