Australczyk. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Australczyk - Eliza Orzeszkowa страница 6

Название: Australczyk

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ i prawie rozswawoloną od radości. Wieczór ten był jednym z najświetniejszych, jakie wydała kiedykolwiek. Może nigdy jeszcze nie zgromadziło się u niej tyle, ile dzisiaj, znakomitości, chwał, potęg różnego rodzaju. Kobiety najpiękniejsze i najmodniejsze; mężczyźni najbogatsi i najdostojniejsi. Bawiono się też wybornie; znudzenia w towarzystwie, niezręczności w przyjęciu – ani śladu. Trzeba mieć jej głowę, aby w tydzień po powrocie z podróży urządzić wielki wieczór tak znakomicie. To też wszyscy oddają sprawiedliwość jej genjuszowi w tym kierunku. Nasłuchała się mnóstwa komplementów najprzyjemniejszych w świecie. Trzeba też szczęścia, aby zdobyć do grania tego zachwycającego Brombirnknopfa! Bóg tylko i ona wiedzą, ile ją ta zdobycz kosztowała starań i pieniędzy. Kazał sobie zapłacić sumę bajeczną, ale za to nikt najpewniej mieć go nie będzie na swoich wieczorach, oprócz niej i może jeszcze paru osób takich, które zawsze wszystko mają. Nic też dziwnego, że takie tryumfy i powodzenia odmłodziły ją o lat kilkanaście. Formalnie jubilowała. Radość i tryumf świeciły w jej oczach i rozpierały pierś obnażoną, falującą oddechem szerokim, głębokim. Mową szybką, prawie szczebiocącą, powierzając towarzyszowi uczucia tej radości i tego tryumfu, weszła z nim do saloniku ustronnego, oświetlonego jedną tylko lampą, palącą się w klombie palm rozłożystych. Niedaleko klombu nizki parawanik przegradzał dwa głębokie, w tył odgięte fotele, od grupy sprzętów innych. Śliczny parawanik chiński, ze smokiem złotym, oprawionym w bambusowe pałki.

      – Dlaczego tu koniecznie? – z uśmiechem zapytał Roman.

      – Taki już mój kaprys – odpowiedziała z filuternością dwudziestoletniej kobietki, ale spoważniała zaraz i gdy oboje usiedli na fotelach, natychmiast opowiedziała mu nowinę przyrzeczoną.

      Roman, zaciekawiony, lecz niedowierzający, słuchał zrazu z lekceważeniem trochę przybranem, a trochę rzeczywistem; lecz po kilkunastu słowach baronowej bardzo spoważniał, a zaraz potem rozpromienił się prawie takąż radością, jaką ona promieniała. Istotnie, nie bez słusznej przyczyny wzywała go tak nagląco i prowadziła przez wszystkie salony za parawanik chiński. W parę dni po powrocie z podróży, miała zręczność długiej rozmowy z dygnitarzem wiadomym i – otrzymania od niego obietnicy uroczystej, którą gdy powtórzyła, smok złoty w bambusowych pałkach drgnął i zamigotał pod światłem lampy, padającem z za pierzastych liści palmowych. Była to obietnica, raczej przyrzeczenie stanowcze, oddania Romanowi pewnej posady, niespodziewanie wysokiej, świetnie opłacanej, otwierającej na przyszłość perspektywy dalekie. Nie był to krok, ale skok naprzód. Ona jedna była w stanie coś podobnego wyszperać i wyjednać, bo trzeba na to, oprócz stosunków, sprytu kobiecego i gorliwości prawdziwie przyjacielskiej. Są jednak w tym ulepie dwie krople gorzkawe: jedna ta, że posada wolną będzie zaledwie za miesięcy kilka: druga ta, że znajduje się ztąd daleko. Półtora tysiąca wiorst, czy trochę nawet więcej. O te kilka miesięcy mniejsza i trzeba będzie tylko przez czas ten bronić się z całej siły, aby nie zapomniano nas i danej nam obietnicy. Gorzej z wyjazdem w strony tak odległe, który jego może trwożyć nieco, ją bardzo zasmuca. Istotnie, mówiąc o tem, posmutniała; że też to nigdy nic w życiu nie złoży się zupełnie dobrze, a w wypadku nawet najpomyślniejszym tkwić musi jakiś ćwiek bolący! Jednak, cóż robić! Nie jest egoistką i radzi mu, aby zdecydował się na przyjęcie tej zmiany położenia, razem z jej niedogodnościami. Niema zresztą w tem nic strasznego. Nie zamieszka w żadnym kącie zapadłym i dzikim, ale w mieście dużem, bogatem, ruchliwem i z wielu względów bardzo ciekawem. Ona tam kiedyś przepędziła parę tygodni u znajomych. Bazar wszechświatowy nie miasto. Można tam bawić się wybornie i w całem znaczeniu żyć dobrze. Zachodzi tu nakoniec ta jeszcze okoliczność szczęśliwa, że paru jej dawnych przyjaciół teraz właśnie zajmuje w tem mieście stanowiska dominujące. Roman przedstawi się im z listami od niej i tym sposobem zajmie odrazu w tamtejszych kołach towarzyskich miejsce wygodne i przyjemne. Cóż? Nie potrzebuje nawet zapytywać, jak mu się podobała jej nowina, bo widzi to z wyrazu jego twarzy.

      – Zadowolonym jesteś, prawda? ucieszonym nawet! Nie dziwię się, bo naprawdę masz z czego się cieszyć! Wolałabym jednak, aby wiadomość o tem, że musisz ztąd wyjechać, trochę cię zasmuciła. Dziesięć lat widywaliśmy się prawie co dnia – przyzwyczaiłam się do ciebie, jak do… do brata! Dziesięć lat… o, Boże! Jakże wszystko przemija! Ale nie jestem egoistką. Pracowałam dla ciebie wbrew interesowi własnemu. Podziękuj mi!

      Serdecznie i z wdzięcznością rzetelną ucałował obie jej ręce. Istotnie oddała mu znowu przysługę ważną; znowu popchnęła naprzód wóz jego losu. Ją to podziękowanie, w połączeniu z myślą o jego wyjeździe, tak rozrzewniło, że oczy jej zwilgotniały.

      – Zdenerwowaną jestem – szepnęła – miałam w tych dniach zgryzotę wielką, wprost nieszczęście…

      – Jakie? – z pośpiechem zapytał Roman.

      – Później ci to opowiem. Gdy wszyscy się rozjadą, zostaniesz u mnie na pół godziny. Przypuszczam, że długo trwać to nie będzie. Wieczerza skończy się za godzin parę, a zaraz potem się rozjadą. Wtedy opowiem ci, co mię spotkało…

      – Może Bruno zgrał się znowu w karty, albo M-me Marie spotkało cokolwiek złego?

      Trochę żałośnie, trochę gniewnie skinęła ręką.

      – Nie – rzekła – ty wiesz, że ja od swoich dzieci nie spodziewam się już niczego dobrego! Bruno jest zgubionym chłopcem i gdyby nie wzgląd na mnie, oddawna już wypędzonoby go z pułku, o Marji wiem mało, bo pisuje do mnie wtedy tylko, kiedy pieniędzy potrzebuje. Zgryzotę miałam z innego powodu wielką… potem ci powiem… Cóż to? Brombirnknopf grać przestał! Nie, znowu zaczyna! To dobrze; jeszcze kilka minut posiedzę tu i odpocznę… Takie przyjęcia nużą ogromnie… Ale co za przyjemność, kiedy udają się tak, jak dzisiaj. Dlaczegóż nie zapytujesz, jak bawiłam się przez te dwa miesiące?… Ach, mój drogi, trzeba moich stalowych nerwów, aby wytrzymać takie nudy! Ale interes załatwiłam, mnóstwo krewnych i dawnych znajomych widziałam… Byłam kilka razy i w Darnówce.

      Roman żywym ruchem twarz ku niej obrócił.

      – Cóż się tam dzieje?

      – Nic szczególnego nie dzieje się w Darnówce; wszystko tam po dawnemu: stary dom, stare meble i stare zwyczaje. Oboje Darnowscy też postarzeli…

      – Stryj… jakże tam? zdrów jeszcze?

      – Pan Romuald? ależ naturalnie! Posiwiał i wyłysiał, ale zdrów jak rydz, silny jak dąb, powiem ci otwarcie, trochę jakoś… sprościał, a może tylko tak mi się wydaje, bo odwykłam już od nich wszystkich i od ich manier… Żona jego, tak jak dawniej, chorowita i wiecznie utyskująca… Stefan wyrósł na pięknego chłopca, ale dzikus jakiś, bez żadnej elegancji, ani ambicji… Kiedy mówiłam mu, że daremnie siedzi jak grzyb na wsi, bo mógłby w świecie karjerę zrobić i życia lepiej użyć, śmiał się tak, jak gdybym od rzeczy plotła. Oni tam zresztą wszyscy tacy. Irenę chciałam zabrać z sobą…

      – Jaką Irenę?

      – A tę wychowanicę twego stryja… przecież jest trochę i moją krewną…

      – Więc ona jest w Darnówce?…

      – Ani myśli być gdzieindziej…

      – Nie wyszła za mąż?

      – Cóż cię to tak bardzo zainteresowało? O, Boże! aż ci oczy błyszczeć zaczęły! Prawda! kochałeś się w niej podobno; szkoda było fatygi, mój kochany, bo to gęś… СКАЧАТЬ