Название: Ludzie bezdomni
Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– No, to ja nie pojadę na prowincję.
– To nie jest jakaś ordynarna prowincja, jakieś Kurozwęki (choć to stamtąd niedaleko) ani tym podobny Łagów. Uchowaj Boże!
– Nie jadę do Kurozwęk ani nawet do Łagowa.
– Ach! Czy ja was biorę za kołnierz i ciągnę do Łagowa? Mówię tylko, relata refero90. Niezwłocznie obraza! Rozumie się, że wy nie możecie tam jechać. Jak to? Być w Paryżu u Lucasa Championiera91 i potem jechać do Cisów. To przecie nonzens.
– Spodziewam się, że to nie tylko „nonzens”, ale nadto nonsens.
– Bez wątpienia. No, ale nie idzie za tym, żebyśmy nie mieli deliberować nad kwestią obsadzenia asystentury u tego kochanego „Węglicha”.
– Co to znaczy słowo „Węglich”?
– Węglichowski jest moim kolegą z Dorpatu. Mieszkaliśmy razem. Tęgi lekarz… mógłby z niego być, gdyby nie to, że ten człowiek zawsze wszystko brał lekko. Nie lubi czytać – ot, co jest. A od chwili znanego przewrotu w medycynie warszawskiej, kto nie czyta, kto nie pozuje na uczonego, ten musi szukać jakichś Cisów. Znasz kolega Cisy?
– Nie znam. Słyszałem o tym coś… To w Kieleckiem, zdaje się…
– Aj, „zdaje się”… Jak można takich rzeczy… „Cudze rzeczy znać dobrze, a swoje potrzeba!”92
– Kolega mi aplikuje niniejszą sentencję w sensie admonicji93 czy tylko jako wzór krajowego przysłowia?
– Doskonale, paradnie! Ale wracając do „Węglicha”…
– Ach, z tym „Węglichem”…
– Ależ posłuchajcie! Wy tam młodsi znacie się między sobą, łatwiej możecie wskazać odpowiedniego człowieka. Miejsce wcale niezłe. Dają tam sześćset rubli…
– Fiu-fiu…
– Pyszny lokal i całkowite utrzymanie.
– A cóż trzeba robić?
– Zwyczajne rzeczy. Głupstwa. Latem zjeżdża się dosyć chorych, więc pospołu z innymi lekarzami trzeba się nimi zająć. Kąpiele, uważacie, wanny, natryski – o, takie rzeczy. Figle w gruncie rzeczy, a w okolicy praktyka jak sto tysięcy diabłów. To nie jest byle co. Może kto z waszych znajomych skusi się na te Cisy.
Judym zamyślił się, kazał sobie podać jeszcze jedną filiżankę kawy, wypił ją duszkiem, odstawił i rzekł do Chmielnickiego:
– No, dobrze, ja mogę jechać na to miejsce.
– A co? Nie powiedziałem? Pyszna myśl!
– Gdzież jest ten doktór Węglichowski?
– Jest właśnie w Warszawie i jutro zgłosi się do was.
– No, to już może ja do niego?
– A dlaczego? Przyjdzie do was. O której godzinie?
– Między piątą a siódmą.
– Tam u was, na Długiej ?
– Na Długiej.
– Dobra!
Dr Chmielnicki zapisał sobie coś w notesiku patrząc do jego wnętrza lewym okiem jak przez lupę, złożył gazetę na sąsiednim stoliku, gdzie właśnie jakaś „piękna Iza” szczerzyła zęby do wymokłego lowelasa, i podał Judymowi prawicę.
– A więc do jutra! Świetna myśl…
– Zobaczymy… – mruknął doktor Tomasz zwieszając głowę.
Gdy dr Chmielnicki zniknął, pogrążył się w rozmyślaniach:
„Tak, tak… Trzeba dokądś iść, to darmo. Wiktorowa się nie wyżywi, a i ja czyż długo bym potrwał z taką sumą pacjentów jak obecnie. Pojadę. Może nie na zawsze,może na rok, na dwa. Może gdy wrócę, będzie, do stu tysięcy diabłów, co innego”.
Za powrotem do domu, w nocy i następnego dnia bez przerwy myślał o wyjeździe. Żałował Warszawy całym sercem. Porzucenie jej było dla niego tym przykrzejsze, że sam był z urodzenia łykiem, mieszczuchem, znającym wieś z wycieczek letnich, z romansów, opowiadań ustnych, z rysunków. O tym, jak to się zimą mieszka wśród tych pól olbrzymich, po których zamieć tańcuje, nie myślał nigdy. Teraz to wszystko snuło mu się przed oczyma i przygnębiało.
Nazajutrz o godzinie piątej zasiadł w swym fotelu i spokojnie oczekiwał kataklizmów mających nastąpić. Minęły zaledwie dwa kwadranse, gdy dzwonek mocno szarpnięty zadrżał jakby ze strachu i począł krzyczeć na starą o roztwieranie drzwi co rychlej. Wszedł do mieszkania i zapytał o Judyma pan niskiego wzrostu w zniszczonych bobrach. Gdy doktor Tomasz wybiegł na jego spotkanie, usłyszał oczekiwane nazwisko:
– Węglichowski.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu kilku, niski, bodaj za mały, chudy, kościsty. Należał do rasy jędrnych, zdrowych, zwinnych staruszków, którzy prawie nie zmieniają się w ciągu piętnastu, dwudziestu lat od czasu, gdy posiwieli. Twarz miał przyjemną, o rysach regularnych, ze skórą rumianą koloru wypieczonego chleba. Z natury krótka, kędzierzawa broda, bieluteńka jak mleko i takież wąsy zdobiły ją harmonijnie i dopełniały mile barwę twarzy, nadając obliczu wyraz szczególnego wdzięku. Mimo woli witało się tę głowę myślą: „Jaki to przystojny, jaki ładny staruszek!” Włosy na jego skroniach, zupełnie tak samo białe jak broda, srebrzyły się dokoła łysiny. Nade wszystko uderzały oczy. Właśnie uderzały. Czarne jak tarki, błyskotliwe, mieniły się od postrzeżeń, znamionując rozum, a raczej spryt pierwszorzędny. Dr Węglichowski ubrany był w skromne, czarne suknie, które na nim dziwnie dobrze leżały. Jego zwykły stojący kołnierzyk, czarny, niemodny krawat były w harmonijnej zgodzie z całą postacią, a jednocześnie wskazywały na dbałość o siebie daleką od elegancji, na czyściuchostwo, które stało się przywarą, nałogiem, prawem.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, СКАЧАТЬ
90
91
92
93