Na marne. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na marne - Генрик Сенкевич страница 8

Название: Na marne

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nie wie czego żąda. Między „za mało” i „za dużo” niemasz tam granicy. Jest to wstydliwe żądanie wszystkiego. Bywa wtedy człowiek śmielszy na zewnątrz, niż na wewnątrz; przerażają go własne słowa; zdaje mu się, że ktoś inny mówi, streszcza się w spojrzeniu, chce się roześmiać spazmatycznie, albo wybuchnąć. Kocha, czci, ubóstwia kobietę jak anioła, a anioła pragnie jako kobiety.

      Tego doświadczał Gustaw, gdy wchodził do pokoiku wdowy. Wszystkie rodzaje pragnień, jakie duch i krew razem wytworzyć mogą, nalatywały wtedy nań zewsząd, niby stada ptactwa.

      Ona stała przed nim.

      Wyglądała blado, na policzkach jej przebijał się lekki ślad rumieńca, lub może odblask wieczoru. Delikatny jej profil rysował się milcząco, jak sylwetka na tle okna. Trzymała w ręku grzebień i, stojąc przed małem zwierciadłem srebrnem, czesała włosy. Przepyszne rozpuszczone sploty wiły się, niby fale, koło jej bladego czoła. Złoto owo spływało po jej piersiach i plecach, zdawało się kapać, jak rozpuszczony bursztyn.

      Spostrzegłszy Gustawa, powitała go dłonią i ledwo dostrzeżonym uśmiechem.

      Wdowa już wyszła z dawnej swej skamieniałości. Nagłe a gwałtowne wstrząśnienie, jakie widok Szwarca na niej wywołał, ocuciło ją. Poczęła myśleć. Jednej tylko rzeczy nie mogła z początku rozwiązać: postać Szwarca tak w jej umyśle plątała się z postacią Potkańskiego, że sama nie wiedziała, czy mąż jej dawny nazywał się Szwarc czy Potkański. Były to resztki obłędu. Ale wkrótce wrócił promień światła w ów pokryty ciemnią umysł. Prosiła Gustawa, by mogła widywać Szwarca; Gustaw, lubo z niechęcią, zgodził się na to. Z tęsknotą wyczekiwała wieczoru, kiedy mogła oglądać to dawne wspomnienie szczęścia. Nie Szwarca, ale owego wspomnienia w nim szukała. Był jednak dla niej koniecznym.

      Zwolna też i bardzo nieznacznie przeszłość zmieniała się na teraźniejszość, marzenie na rzeczywistość. Szwarc, spostrzegłszy to, przyrzekł Gustawowi nie bywać; przygotować i oznajmić tę wieść Helenie należało do Gustawa.

      Łatwo było przewidzieć, jakie wrażenie musiało to na niej wywrzeć. Klasnęła w dłonie i odrzuciła w tył głowę. Potok włosów z szelestem okrył jej plecy.

      – Gdzie ja go zobaczę? – pytała natarczywie Gustawa.

      Ten milczał.

      – Ja muszę go widzieć, tu czy gdziekolwiek. On tak podobny do Kazimierza… Boże mój! Ja cała żyję… tem wspomnieniem. Panie Gustawie…

      Gustaw milczał.

      Oburzał go niemal ten ślepy egoizm wdowy. Dramat poczynał się w nim rozgrywać na nowo. Ona go prosiła, by zrobił wszystko dla podkopania własnego szczęścia! Nie, na to trzeba być głupcem! Ale znowu – to ona prosiła. Przyciął wargi do krwi i milczał. Przecież i jemu należy się coś od życia. Wszystko, co w nim składało człowieka, opierało się jej prośbom z rozpaczliwą energią – ona tymczasem nagliła:

      – Panie Gustawie, pan potrafisz to zrobić, żebym ja go widziała. Ja go chcę widzieć! Dlaczego mi wyrządasz taką krzywdę?

      Gustawowi pot zimny okrył czoło, przeciągnął ręce po twarzy i ponurym głosem odpowiedział:

      – Ja pani nie krzywdzę… ale… – tu głos mu zadrżał, Gustaw zrobił wysilenie, żeby jej nie paść do nóg i nie krzyknąć: „ale kocham ciebie! nie dręcz mnie!” – ale… on tu nie zechce przyjść – kończył zaledwie dosłyszalnie.

      Dużoby dał, gdyby mógł uniknąć tej chwili.

      Helena zakryła twarz rękoma i padła na fotel.

      Milczenie panowało znów przez chwilę i słychać było szmer liści za oknem… a tu dusza człowiecza wiła się w walce z sobą. Sprowadzać Szwarca po to, by mu odebrał Helenę, było to dla Gustawa już wyuzdanie nieszczęścia.

      Ale walka krótko trwała: ukląkł przy Potkańskiej i, cisnąc jej rękę do ust, mówił przerywanym głosom:

      – Zrobię, co będę mógł… Przyjdzie tu!… Co komu do mnie?… Przyjdzie, ale nie mogę powiedzieć kiedy… ja go sam przyprowadzę…

      Wkrótce potem, wychodząc z mieszkania wdowy, mruczał przez zaciśnięte zęby:

      – Tak… przyjdzie! ale nie ja go przyprowadzę… przyjdzie… za miesiąc… za dwa… Za miesiąc może już będę spokojny.

      Napad kaszlu przerwał mu dalsze rozmyślania. Długi czas błąkał się jeszcze po ulicach, kiedy wrócił do domu, na wieży kościelnej wybiła druga.

      Szwarc już spał. Oddychał równo, spokojnie… Światło lampy padało mu na wyniosłe czoło i odkryte piersi… Gustaw wpatrzył się w owe piersi gorączkowo.

      Oczy błyszczały mu nienawiścią.

      Przesiedział tak z godzinę, nagle drgnął…

      Oprzytomniał.

      Budziło się w nim uczucie zupełnie sprzeczne z tem, czego doświadczał dotychczas. Uczuł, że był głodny. Przeszedł więc ku półkom, na których leżały książki i, wydobywszy z nich kawał razowego chleba, począł go jeść skwapliwie.

      Od dwuch dni nie miał nic w ustach.

      IV

      Nadchodziła jesień. Zimno było po mieszkaniach biedniejszych studentów. Jaki taki, owinąwszy się kołdrą i włożywszy czapkę na głowę, rozgrzewał się książką. Mieszkania studentów, którzy mieli za co palić w piecu, roiły się mnóstwem kolegów. Do klubu nie schodzono się więcej. Były z początku usiłowania, żeby obrać i sformować jakiś inny, ale spełzło to na niczem, bo z jednej strony Gustaw, z drugiej – Szwarc, który miał już znaczny wpływ na studentów, opierali się temu zgodnie. Szczególniej Szwarc, który uważał, że kluby dużo zabierają czasu, a mało pożytku przynoszą, chciał zaprowadzić reformę w tym względzie i udało mu się nakoniec. Mimo wszelkich głosów przeciwnych bronił tej myśli w uniwersytecie, a szczególniej w mieszkaniu Wasilkiewicza, gdzie schodzono się ochotniej niż gdzieindziej. Wasilkiewicz mieszkał u Karwowskiego, a raczej ten ostatni u Wasilkiewicza, bo jakkolwiek Karwowski majętny bardzo (był to ów blady młodzieniec, który grywał kolegom w klubie), opłacał daleko znaczniejszą część mieszkania, duszą jednak i osią owego kawalerskiego gospodarstwa był nasz żmujdzin.

      Godna była podziwu, a nawet zazdrości, przyjaźń między tymi dwoma młodymi ludźmi. Jeden delikatny, pieszczony, piękny, z głową pełną najszlachetniejszych marzeń, łagodny i lubiony od wszystkich, płynął lekko przez życie wśród wygód i dostatków; – drugi, prawdziwy litwin, brzydki, dziobaty, z krótko strzyżoną czupryną i iskrzącemi oczyma, żywy, pracowity, energiczny, a głęboko wykształcony, był dla pierwszego jakby opiekunem lub starszym bratem. Wasilkiewicz posiadał serce gorące i, jak to mówią, niby na dłoni. Gdy raz Karwowski zachorował niebezpiecznie, pilnował go dniem i nocą z prawdziwie bezprzykładnem zaparciem się siebie, a gdy wreszcie wyzdrowiał – litwin płakał i wymyślał mu z radości.

      – Ach ty, błaźnie! – mówił – jemu to zachciało się chorować! Sprobuj-no tylko jeszcze raz to zrobić!

      Studenci nazywali ich dobranem СКАЧАТЬ