Z pożogi. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Z pożogi - Eliza Orzeszkowa страница 3

Название: Z pożogi

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ w różne kierunki; z za kilku sąsiednich domów, widać było chwiejącą się w powietrzu, szeroką, ognistą chorągiew… Ratować! Obejrzałam się dokoła. Chata niezbyt mała, a tak różnych różności pełna, że w żadnym kącie już-by chyba jednego gracika, na żadnym stole i w żadnéj szafie żadnéj książki zmieścić nie można. Wozów i koni, dnia tego za żadną cenę dostarczyć sobie niepodobna. Iluż trzeba ludzkich grzbietów, aby na sobie dźwignęły to wszystko, książki szczególniéj; mnóztwo książek bardzo ciężkich a jak drogich, ten tylko powié, kto smutne swe serce orzeźwiał kiedy w pracy umysłu, kto umié kochać to, czego na cielesne swe oczy nie widzi i tych, których nie zna, a przecież tak z blizka, tak serdecznie zna… Najlepszy z przyjaciół moich przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu, co mogli, ale przedmioty najcięższe… nadewszystko książki, biurka moje… Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.

      Wtém drzwi szklane, które co chwila roztwierane na oścież i przez szalony wicher zamykane z trzaskiem i przeraźliwym dźwiękiem rozbijanych szyb, rozwarły się znowu, przed wchodzącą gromadą ludzi. Było ich dziesięciu, wysokich, silnych, z podniesionemi głowami i ramionami, już wyciągającemi się do pracy; na czele ich szedł człowiek barczysty, z twarzą śmiałą i energiczną, z kruczą, gęstą, a na pół już osiwiałą czupryną, z płomieniem zapału w oczach.

      – Kto panowie jesteście?

      – Murarze z Podola.

      – Kto was tu przyprowadził?

      – Jan Czerniawski.

      Jakże się zmienił! I po nim snadź życie to nie spływało, jak po kamieniu woda. Osiwiał, plecy miał od dźwiganych cegieł przygarbione nieco, naśniadém czole tyle zmarszczek, ile zapewne przez lat kilkanaście, od owego dawnego wiosennego wieczora, przeniósł smutków i trosk.

      – Nic to! Héj, chłopcy! Na plecy wory te i węzły! Do téj szafy dwóch wystarczy, ten stół, sam jeden, kochanku, podźwignąć musisz! Żwawo! Ostrożnie! Na sienny rynek! tam jeszcze ognia niéma! Wracać prędko, galopem, a jednego do pilnowania zostawiać! Ej, żwawo! żwawo! nie jeden tylko ten dom w nieszczęściu!

      I widać było, że nie w jednym już domu czynili to co tutaj; widać to było z osmalonych przez ogień ich ubrań i strumieni potu, lejących się po twarzach czarnych od dymu. Jeden mniéj silny, czy więcéj zmęczony, mocował się z ciężkim worem, chcąc go sobie na plecy zarzucić i nie podoławszy zadaniu zaklął i ciężar na ziemię opuścił. Lecz wódz przyskoczył.

      – Wstyd! młody a niedołęga! – Pochwycił kilkopudowe brzemię i w mgnieniu oka obarczył niém swe plecy. Niemłody, nie był tak silnym, jakim się chciał okazać, bo mimowolne stęknięcie wydobyło się z jego piersi, krwisty rumieniec trysnął na czoło, górna część ciała przygięła się prawie do ziemi. Nic to, zgarbiony strasznie, biegł, nie szedł ze swym ciężarem, zdyszaną piersią wołając gromko: – Za mną, chłopcy! Żwawo! Galopem!

      Na dziedziniec wpadł chłopak rozczochrany, spłakany, krzyczący.

      – Ratujcie ludzie! tu tylu jest ludzi! Pali się u Mikołajowéj, wszystko spali się… Stara z dziewczyną nic nie udźwignie…

      Czerniawski stanął jak wryty i ręce załamał.

      – Oj, biednaż kobieta, biedna!

      Biedną była istotnie ta wzywająca ratunku Mikołajowa: wdowa po kucharzu, restauratorka na małą skalę; całe jéj bogactwo – rądle kotły i wory z zapasami surowéj żywności, same rzeczy ciężkie. Namyślał się kilka sekund.

      – Héj chłopcy, sześciu za mną do Mikołajowéj! Czterech niech tu zostanie, tu już potrzeba mniejsza… rybacy przyszli!

      Istotnie, przyszli do mnie także rybacy, szewcy i dorożkarze lub ich synowie. Czerniawski z częścią swoich tam pobiegł, gdzie jeszcze nie było nikogo.

      Przez cały ten dzień piekielny, w kłębach dymu, upale ognia i chmurach kurzawy, widywałam go często tu i tam noszącego ogromne ciężary, wdzierającego się na płonące już strychy, odganiającego złodziei od stosów rozrzuconych i połamanych rupieci, a w powietrzu huczącém szalonemi rozpędami wichru, ludzkiemi wrzaskami, wojskowemi sygnałami i kościelnemi dzwony, do ucha megoprzedzierał się głos ze zdyszanéj wychodzący piersi, lecz raźny i rozkazujący.

      – Héj, chłopcy, za mną, żwawo! galopem!

      Z pod czoła zmiętego w tysiąc zmarszczek i siwiejącéj czupryny, oczy jego świeciły płomieniem zapału.

*

      Nazajutrz, po tym dniu boleści i zagłady, o dość wczesnéj rannéj godzinie, powiedziano mi, że z murarzem Czerniawskim stała się rzecz straszna. Posłałam tam natychmiast mego lekarza. W godzinę potém, z dłońmi przyciśniętemi do czoła, słuchałam o czterech złamanych żebrach i nadwyrężeniu płuc tak silném, że w tym wieku… kto wié… czy uleczalném? Do czwartéj godziny w nocy paliło się miasto. Około trzeciéj nie miał już komu ratować mienia; zachciało mu się gasić ogień. Prosta historya: wdrapał się kędyś, na jakąś znaczną wysokość, stracił równowagę i, upadając, piersią i bokiem uderzył o jakiś twardy i kanciasty przedmiot.

      Przed wieczorem wchodziłam na mały, wązki dziedziniec domku, którego okna prawie dotykają ziemi – i widziałam ten sam zielony ogródek, na którym przed laty ukradkiem patrzałam. W pamięci mi zaśpiewało:

      Tam na błoniu błyszczy kwiecie,

      Stoi ułan na pikiecie…

      Na spotkanie moje wyszła kobieta z rysami delikatnemi, lecz strasznie zwiędłemi od pracy i choroby, wysoka, chuda, zaledwie mogąca utrzymać się na nogach. Łzy rzęsiste ciekły ze spłowiałych jéj oczu, na wklęsłe i żółte policzki…

      A dziewczyna jak malina

      Niesie koszyk róż!…

      Na zewnętrznéj ścianie domku kilka klatek, w których świergocą szczygły i gile. To czternastoletni Kazio, drugie ich po Marylce dziecko, ze sztuką wielką umié łowić te ptaki i tak je lubi, że ot, wprost, przepada za niemi! Chłopak żywy jak iskra, z rumianą twarzą i lnianemi włosy, wybiega za matką z domku, ale zmieszany widokiem osoby obcéj, chowa się wnet do jego wnętrza. Pies kundel już nie żółty, jak przed laty, ale biały w czarne plamy, szczeka na mnie trochę. Dwie małe dziewczynki wybiegają w celu poskromienia jego wojowniczych zapałów. Jedna, słuszniejsza, jak brat rumiana i żwawa, druga z twarzyczką i ruchami, przypominającemi więdnący w pąku kwiat. Ale po chwili, cała rodzina, wraz ze mną i kundlem, Żuczkiem, otacza łoże chorego, ubogie łoże, w izbie ubogiéj i nieobszernéj, któréj, połowę zapełniają gospodarskie naczynia i murarskie narzędzia, a drugą połowę wielki piec z rozwiewnym niewielkim ogniem.

      Gdy, stając u jego wezgłowia, pozdrowiłam go z cicha i prawie nieśmiało, oczy jego, głęboko wklęsłe, śród białéj jak chusta twarzy, utkwiły we mnie długie spojrzenie. Poruszył ustami i tonem zapytania przemówił:

      – Cóż tam… dzieje się… z tymi biednymi ludźmi?

      Ale żona, kobieta, matka czworga dzieci, nie o ludziach w téj chwili myślała. Wybuchnęła pytaniem, co stanie się teraz z jéj rodziną. Ona chorą jest i ledwie trzyma СКАЧАТЬ