Название: Z pożogi
Автор: Eliza Orzeszkowa
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Miałam lat siedm, a siostra moja Klemunia, zaczynała rok dziesiąty. Czytywałyśmy już wiele. W domu naszym istniała tradycya czytania i pisania po macierzystym dziadku, który był jednym z tych, co spisywali ogromne i często ciekawe Silva rerum i po ojcu naszym, uczonym prawniku, a niegdyś prezesie jednéj z tutejszych lóż wolnomularskich. Księgozbiór ojca napełniał dwie wielkie i ciężkie szafy; szafka lekka, nieduża, ze zbiorem lekkiéj i nowéj literatury, zdobiła pokój naszéj matki. Pozwalano nam brać książki ztąd i zowąd, czytać, ile i co się nam podobało. Myślą i wyobraźnią wcześnie zaczęłyśmy błądzić w krainie przeszłości; umiałyśmy na pamięć pieśni Niemcewicza, żywoty wielkich ludzi czytywałyśmy razem we dwie, skurczone w kątku jakiegoś pokoju, z rozpalonemiczołami, co chwila w uniesieniu i zapale ściskając się za ręce. Kochałyśmy się bardzo. Klemunia miała zdolność do rysunku, rysowała więc i wycinała z papieru domy, drzewa, ludzkie i zwierzęce postacie, z których układałyśmy i ustawiałyśmy sobie różne historyczne miejsca i sceny, jako to: pałace i dwory królów, hetmanów, wojewodów, wjazdy poselstw do zagranicznych miast, orszaki ślubne i t. p. Raz, w ten sposób, upostaciowałyśmy przed sobą na stole, czy kobiercu, orszak weselny Zygmunta-Augusta i Barbary Zapolskiéj; innym razem było to rozstanie się Jadwigi z Wilhelmem, to znowu rozmowa Goworka z Leszkiem Białym. Razu jednego takeśmy sobie nabiły głowę historyą Karola Chodkiewicza, że o szaréj godzinie odegrałyśmy we dwoje scenę jego śmierci. Ja, czyjąś laskę ze sporym nagłówkiem w ręku trzymając, leżałam na sofie i cichym przerywanym głosem deklamując odpowiednie strofy Niemcewicza, tę hetmańską buławę oddawałam siostrze, która na tę chwilę była Lubomirskim. Gdy już umarłam, wstałam znowu, aby na środku bawialnego pokoju zwycięzcę z pod Chocima pogrzebać. I nietylko pogrzebałyśmy go, ale jeszcze drobnemi naszemi rękoma zaczęłyśmy wznosić mu pomnik. Zaczęłyśmy ściągać wszystkie poduszki z kanap, na nich ustawiać krzesła, na krzesłach składać różne szkatułki, graciki, zbierane z całegomieszkania. Nagle, subtelna ta budowla zachwiała się w swych podstawach, jedno krzesło upadło, pociągnęło za sobą inne, graciki rozsypały się z brzękiem szkła i metalu, do pokoju wbiegły babka i nauczycielka nasza i… kazały nam stanąć w dwóch przeciwległych kątach: Klemuni za fortepianem, mnie za kanapą. Kara ta trwała minut kilka, poczém kazano nam zasiąść do lekcyi… Otóż miałam lat siedm, a Klemunia zaczynała rok dziesiąty, kiedy babka nasza, wysoka i wysmukła kobieta, w czarnéj sukni podobnéj krojem do zakonnego habitu i w śnieżnym czepku na mleczno siwych włosach, rzekła nam dnia pewnego: „Pójdziemy na przechadzkę! “ Chowano nas bardzo miękko i niehygienicznie; na wsi biegałyśmy wiele i swobodnie, ale w mieście wywożono nas tylko na świeże powietrze; pieszo nie wychodziłyśmy prawie nigdy. Przechadzka była nam przyjemnością o tyle żywą o ile niepospolitą. Więc obok staruszki, żwawo jeszcze chodzącéj, dreptałyśmy śpiesznie i wesoło, gdy u końca Brygidzkiéj ulicy, babka rozkazała nam stanąć i wskazując na dużą, kilkopiętrową kamienicę powiedziała, że nazywa się ona domem Batorego. Stefan Batory! oho! był to nasz dobry znajomy i zajmował nas ogromnie. Jakto? On tu był, w tym domu mieszkał? A co on tu robił? Więc tu on umarł?
Na wązkim chodniku, u stóp wspaniałego kościoła, stara kobieta w sukni do zakonnego habitu podobnéj stała długą chwilę, z obu stron trzymając w swych pomarszczonych dłoniach ręce małych wnuczek, które na wyścigi szczebiotały, zapytywały, drobnemi palcami wskazywały bramę domu, nad którą widać było jeszcze zarys wysokiego dachu dawnéj królewskiéj bramy i liczne okna, po których słońce, schylające się do zachodu, snuło złote sieci i zapalało szkarłatne pochodnie.
Dnia tego, o szaréj godzinie, Klemunia w roli Stefana Batorego, leżąca na sofie, umierała, a ja u jéj wezgłowia stojąc, byłam Janem Zamoyskim i płakałam tak, jak pewnie mężny i mądry kanclerz nie płakał nigdy. Nagrobka jużeśmy nie wznosiły i do kąta nam iść nie kazano. Tylko nazajutrz miałyśmy trochę kłopotu z Chapsalem i Noêlem. Klemunia nie potrafiła wyliczyć wszystkich nieforemnych słów francuzkich, a ja nie rozróżniałam dobrze końcówek du futur simple od końcówek du conditionnel présent. Pogrzeb Batorego zabrał nam wiele czasu i w głowach miałyśmy cały wysoki dom, noszący jego imię.
Było to przed tygodniem. Jakże to już dawno, dawno, dawno, odkąd babka i siostra moja spoczęływ mogiłach! W mieście wicher i ogień szaleją, burzą, niszczą, w popiół zmieniają siedliska, a w rany serca ludzkie. Powietrze, pełne gryzącego dymu, rozpacznéj muzyki kościelnych dzwonów, krzyków i jęków ludzkich. Na starym obszernym siennym rynku, piętrzą się góry sprzętów i tłomoków, tłoczy się ciżba zlękniona, śpiesząca, spłakana, ale ognia tu nie widać jeszcze. Może nie przyjdzie, może w drodze wstrzymają siłę tę, czy tego potwora. Mówi się tu o ogniu, jak o istocie żyjącéj: „czy on tu przyjdzie? czy już nadchodzi? czy go nie powstrzymają?” Jeżeli przyjdzie, trzeba będzie z temi już zdruzgotanemi dostatkami swemi uciekać przed nim daléj. – Dokąd? – Pod stopy bernardyńskiego kościoła, na obszerny podwórzec. – A jeżeli i tam dogoni? – Ha! to już chyba za Niemen, het, za wodę, w Boże pole, pod nagie niebo – nie, nie nagie, bo grubym czarnym dymem podszyte jak kirem! Nagle – okrzyk, zagłuszający dźwięki dzwonów i przenikliwe tony wojskowych trąb: Przyszedł! Oto już go widzimy! Nad nizkiemi dachami siennego rynku strzeliła świeca ogromna, jaskrawa, wiatr miotał nią na wsze strony, wzdymała się, rosła, buchała kłębami dymu… rozległ się huk podobny do armatniego strzału, potém drugi raz zagrzmiało przeciągle i strasznie… Mężczyzna jakiś w średnim wieku, w opaloném przez ogień ubraniu, z twarzązczerniałą od dymu, przeskakując kufry, tłomoki i obalone stołki, śpiesznie koło mnie przebiegał.
Z całéj siły pochwyciłam go za ramię i, wskazując olbrzymią świecę, która już wiele innych roznieciła dokoła, zapytałam:
– Panie! co tam gore? co tam z takim łoskotem runęło?
Drżałam. Jego brwi ściągnęły się kurczowo nad oczyma, które w méj twarzy utopiły krótkie, ale głębokie spojrzenie.
– Dom Batorego! – odrzekł i pobiegł daléj…
Biedna, tak już dawno w grobie leżąca, siostro moja! na tym pogrzebie nie byłyśmy już razem!
II. Tam na błoniu błyszczy kwiecie…
Byłam podówczas młodą, szczęśliwą, pełną nadziei, złudzeń i zapału. Ze wsi do miasta przyjeżdżałam czasem tylko, na krótko, ale w wolnych chwilach lubiłam zwiedzać, nie tyle ulice, ile uliczki i zakątki miejskie, które mnie pociągały mnóztwem oryginalnych, a często i malowniczych obrazków, różnorodnością swych mieszkańców, czémś nakształt nieprzeczytanéj jeszcze i zwolna odchylającéj się karty powszedniego życia ludzkiego. Wiedziałam, co i jak dzieje się w domach wysokich i ozdobnych; dziejów i wnętrz ścian ciasnych i nizkich nie znałam. Ciekawość wyobraźni łączyła się we mnie z serdecznym pociągiem ku głębiom, ku najtajniejszym głębiom morza społecznego.
Raz, okrążywszy miasto, po długiéj przechadzce nad spadzistym i w mnóztwo szczerb wyżłobionymbrzegiem Niemna, weszłam na ulicę zwaną Podole. Nazwa ta, nie przynależy właściwie jednéj ulicy, lecz całéj części miasta, spływającéj zwolna po łagodnym spadzie wzgórza, od szczytu, na którym wznosi się gotycka strzelista wieża bernardyńskiego kościoła, aż ku ostatnim krawędzią piasków nadniemeńskich. Całe to miejsce, gdy się nań z góry spogląda, ma pozór warcabnicy, ułożonych z szarych, drewnianych domów różnéj wielkości i rozdzielających je, w zagony pokrajanych rozłożystemi drzewy zieleniejących ogrodów. Lecz środkiem tego miejsca, pełnego uliczek, zakątków, zawrotnych, wązkich przejść pomiędzy płotami, służących za przejścia dziedzińców, biegnie ulica prosta, szeroka, długa, przyozdobiona świetnym i wysokim łukiem arkady, nad którą przebiegają pociągi kolei żelaznéj. Do dziś, ulica ta zachowała postać taką, jaką miała podówczas, przed kilkunastu laty, gdy, zmęczona długą przechadzką, szłam zwolna wąziutkim jéj chodnikiem, z ciekawością i mimowolnym uśmiechem sympatyi przypatrując się jéj nizkim, schludnym domkom, a często i starym, wpółspróchniałym lecz zawsze czystym i w zieloności ogródków utopionym chatkom. Tu, w małém okienku kwitnie czerwona pelargonia lub mała miesięczna różyczka, widać, że pod niziutkim tym dachem garncarza, szewca albo murarza, żyje młodziutkie dziewczę СКАЧАТЬ