Название: Powieści fantastyczne
Автор: Эрнст Гофман
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Nigdy nie widziałem głowy, nigdy nie widziałem postaci, co by tak nagle uczyniła na mnie tak głębokie wrażenie. Łagodnie zgięty nos opierał się o szerokie, otwarte czoło, z wyraźnymi wypukłościami nad krzaczastą, półsiwą brwią; oczy jego błyszczały prawie dzikim, młodzieńczym ogniem (człowiek mógł mieć ponad pięćdziesiąt lat). Miękko sformowana broda była w osobliwym przeciwieństwie z zamkniętymi ustami, a przelotny uśmiech, wywołany szczególną grą mięśni w zapadłych policzkach, zdawał się buntować przeciw głębokiej, melancholicznej powadze, spoczywającej na czole. Kilka jedynie siwych loków leżało z tyłu wielkich, odstających od głowy uszu. Wysoka, chuda postać nieznajomego obwinięta była szerokim nowoczesnym płaszczem. Gdy wzrok mój utkwiłem w jego osobie, opuścił twarz i dalej spełniał swoją robotę, którą mu zapewne przerwał mój okrzyk. Mianowicie z wyraźną przyjemnością z różnych małych tutek przesypywał tabakę do wielkiej tabakiery i zwilżał ją czerwonym winem z ćwierci flaszki.
Muzyka zamilkła; czułem konieczność przemówienia do niego.
– Dobrze, że już muzyka grać przestała – rzekłem – nie można było wytrzymać.
Stary rzucił na mnie szybkie spojrzenie i przesypał ostatnią tutkę.
– Byłoby lepiej, gdyby tu wcale nie grano – powiedziałem raz jeszcze. – Czy nie jest pan tego mniemania?
– Nie mam żadnego mniemania. – rzekł – Pan jest muzyk i zna swoją sztukę…
– Myli się pan; nie jestem ani tym, ani owym. Uczyłem się niegdyś gry na fortepianie i jenerałbasie35, jako rzeczy należącej do dobrego wychowania, a ponieważ między innymi mówiono mi, że nic tak złego nie daje efektu, jak kiedy bas z głosem górnym idzie naprzód w oktawy: przyjąłem tę opinię niegdyś ze słów autorytetów i nieraz później stwierdziłem jej prawdę.
– Istotnie? – powiedział mi, po czym wstał i powoli w zamyśleniu ruszył do muzykantów, często podnosząc wzrok ku górze i uderzając się w czoło dłonią, niby ktoś, co chciałby sobie w myśli obudzić pewne przypomnienie. Widziałem, jak rozmawiał z muzykantami, traktując ich rzekłbyś z rozkazodawczą godnością. Powrócił – i zaledwie usiadł, zaczęto grać uwerturę36 z Ifigenii w Aulidzie37 Glucka.
Oczy przymrużył, ręce złożywszy na krzyż, oparł je o stół – i słuchał andante38; lewą nogę lekko poruszając, oznaczał zmiany głosów; teraz podniósł głowę – szybko potoczył wzrokiem dokoła – lewa ręka, której palce rozstawił szeroko, spoczywała na stole, jakby chwytając akord w locie; prawą – podniósł do góry; był to jakby kapelmistrz39, który orkiestrze wskazuje moment innego tempa – prawa ręka opada i zaczyna się allegro40. Płomiennie czerwone stały się jego blade policzki; brwi schodzą się razem na pomarszczonym czole, wewnętrzny gniew rozpala dzikie spojrzenie ogniem, którym coraz bardziej rozprasza się uśmieszek, co jeszcze się unosi na półotwartych ustach. Teraz przechyla się w tył, brwi idą do góry, gra mięśni na policzku powraca, oczy błyskają, głęboki, wewnętrzny ból rozpływa się w rozkosz, co wszystkie fibry41 porywa i kurczowo nimi wstrząsa – głęboko z piersi oddycha, krople mu występują na czole; zaznacza wyjście tutti42 i inne główne miejsca; prawa ręka nieustannie takt wybija, lewą wydobywa chustkę i twarz sobie przeciera. Tak ciałem i barwą ożywił szkielet, jaki dawała z uwertury owa para skrzypiec. Słyszałem łagodną, rozrzewniającą skargę, która się wzbija z fletem, kiedy przegrzmiała burza skrzypiec i basów i zamilkł grom bębnów; słyszałem lekko uderzające tony wiolonczeli, fagotów, które przepełniają serce bezimienną tęsknotą; powraca tutti, jak olbrzym wielkie występuje unisono43, głucha skarga zamiera pod jego miażdżącym krokiem. Uwertura się skończyła.
Nieznajomy opuścił ręce i siedział z zamkniętymi oczami, niby ktoś, co omdlał z nadmiernego wysiłku. Butelka jego była próżna; napełniłem mu szklankę burgundem, który tymczasem kazałem przynieść. Głęboko wzdychał, rzekłbyś – ze snu się budzi. Zmusiłem go do picia; uczynił to bez ceremonii i jednym łykiem wypiwszy całą szklankę, zawołał:
– Jestem zadowolony z wykonania! Orkiestra trzymała się dzielnie.
– A jednak – powiedziałem – był to tylko słaby zarys arcydzieła wykonanego żywymi farbami. Czyż nie sądzę słusznie?
– Pan nie jest berlińczykiem.
– Istotnie. Tylko dla odmiany się tu zatrzymałem.
– Burgund jest dobry. Ale zaczyna być zimno.
– Więc chodźmy do izby i tam wychylmy flaszkę wina.
– Dobry projekt. – Nie znam pana, ale też i pan mnie nie zna. Możemy się nie pytać o nazwiska; nazwisko często jest ciężarem. Piję wino burgundzkie; nic mnie to nie kosztuje, czujemy się ze sobą przyjemnie i to jest dobrze.
Mówił to wszystko z dobrotliwą serdecznością. Weszliśmy do salonu kawiarni; usiadłszy, rozpiął płaszcz i ze zdziwieniem zauważyłem, że pod płaszczem miał na sobie haftowany surdut o długich połach, czarne aksamitne rajtuzy i małą srebrną szpadkę. Starannie znów zapiął płaszcz.
– Czemuż to pan mnie pytał, czy jestem berlińczykiem?
– Bo w takim razie musiałbym pana w tej chwili opuścić.
– To brzmi zagadkowo.
– Bynajmniej, skoro tylko panu powiem, że ja – no, że ja jestem kompozytorem.
– Wciąż jeszcze nie odgaduję znaczenia słów pańskich.
– A więc proszę mi wybaczyć mój poprzedni okrzyk. Widzę, że się pan nic nie rozumie na Berlinie i berlińczykach.
Powstał i kilkakrotnie żywo przeszedł się po pokoju tam i z powrotem; po czym się przybliżył do okna i ledwie dosłyszalnie zaczął śpiewać chór kapłanek z Ifigenii w Taurydzie44, przy tym uderzał w szybę przy wyjściu tutti. W zdumieniu uważałem, że w pewien zgoła swoisty sposób oddawał niektóre melodie, co mnie uderzały tu siłą i nowością. Nie przeszkadzałem mu wcale; skończył i wrócił na swoje krzesło. Opanowany szczególnym zachowaniem się tego człowieka i fantastycznością objawów zewnętrznych nadzwyczajnego talentu muzycznego, milczałem. Po chwili zapytał mnie:
– Czy pan nigdy nie komponował?
– Owszem, próbowałem tej sztuki, ale wszystko, co napisałem, jak mi się roiło chwilowo, w natchnieniu, zdało mi się potem próżne i jałowe; więc zarzuciłem te próby.
– Zrobił pan niesłusznie. Bo już to, że pan próbował, jest niezgorszym świadectwem pewnego talentu. Uczymy się muzyki w latach chłopięcych, bo tak życzy sobie СКАЧАТЬ
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44