Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 9

Название: Dr. Murek zredukowany

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – Cóż, to przywilej zakochanych…

      – Przesadzasz, mamo – odezwała się Nira. – Pan Franek nawet nie ucieszył się z naszego spotkania…

      Spojrzał na nią z wyrzutem. Już chciał powiedzieć, że nie powinny gniewać się na jego humor, gdyż miał w biurze rozmaite przykrości, ale ugryzł się w język. Natomiast przypomniał sobie, że Jabłkowski, dzierżawca placów tennisowych w miejskim parku, zawiadomił go o otwarciu ślizgawki. Zaproponował też Nirze, by poszli tam wieczorem.

      – A dobrze – ożywiła się. – Niech pan wstąpi po mnie o siódmej. Mamo, nie masz nic przeciwko temu?

      – Nie, jeżeli pan mi obieca, że nie zaziębi Niry…

      – Obiecuję najsolenniej.

      – Więc do siódmej!

      – Rączki całuję.

      Zawrócił w stronę klubu, lecz przeszedł mimo. W klubie spotkałby wielu kolegów, a nie chciał ich widzieć. W restauracji Wiecheckiego obiad kosztował o trzydzieści groszy drożej, ale było pusto. Jadł bez apetytu, zato wypił kilka większych wódek, bo gryzły go myśli.

      Nie rozumiał, co mogło wpłynąć na zmianę ustosunkowania się doń Niewiarowicza. Jako urzędnik, nic nie miał sobie do wyrzucenia. Jeżeli zaś wchodziły w grę owe fantastyczne „szkielety w szafie”, o których mówił mecenas Boczarski, to popierwsze nigdy do żadnych organizacyj nie należał, polityką nie zajmował się, prawomyślności swojej mógł dowieść, a powtóre sam prezydent najkategoryczniej wykluczył podobne insynuacje.

      – Zatem, co się stało? – zachodził w głowę.

      Bo jednak coś się stać musiało. Nie mogło to wszystko spaść z nieba wraz z pierwszym śniegiem. I skąd nagle prezydent doszedł do doradzenia mu Izby Skarbowej?… Albo te napomknienia o oszczędnościach w magistracie, o redukcjach?… Nie zamierza go chyba nastraszyć i w ten sposób przygotować do obniżki pensji. Dla Murka jakakolwiek obniżka byłaby ciosem poważnym ze względu na owe raty, któremi spłacał zamówione meble, no, i ze względu na jego przyszły rodzinny budżet…

      – Co się stało? – powtarzał sobie w kółko i w kółko wracał od jednej myśli do drugiej. Nie umiał jednak znaleźć z nich wyjścia. Wypił jeszcze kieliszek wódki i zgniewał się:

      – A niech sobie będzie, jak ma być!

      Zapłacił i poszedł do domu przebrać się, a pięć przed siódmą dzwonił już do drzwi willi Horzeńskich. Nie chcąc zdejmować kożuszka, czekał w przedpokoju dobre pół godziny, zanim wybiegła Nira, ubrana cała na biało i jeszcze piękniejsza (w tym stroju nikt jej piękności nie może odmówić – pomyślał), niż zawsze. Trochę skrzywiła się, że nie wziął dorożki, ale ostatecznie orzekła, że powietrze jest cudowne i nawet nie chciała oddać narzeczonemu swoich łyżew, któremi dzwoniła wesoło.

      Właściwie nigdy dotychczas nie zdarzyło się, by mogli tak długo być we dwójkę i to rozpromieniło Murka. Nira była swobodniejsza, prawie radosna i niemal zalotna. Patrzył w nią, jak w słońce.

      – Boże! – mówił prędko, jakby chciał zdążyć powiedzieć jej jak najwięcej. – Boże! Jaka pani jest cudna. To trudno sobie wyobrazić, że to nie fantazja, ale rzeczywistość, że to się stanie, że nikt inny, tylko właśnie ja, że…

      – Ale co „że”!? – śmiała się. – Niechże już pan skończy.

      – Przez całe życie nie skończę. To tak, jak litanja, czy jeszcze lepiej: nowenna do pani. Wie pani, że nieraz czytałem o miłości, ba, widziałem ludzi, którzy się kochają, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że w tem niema krzty przesady! O, ja i panią nauczę kochać tak mocno, tak szalenie, jak ja. Panno Niro! Zobaczy pani, jakie to olbrzymie szczęście…

      – Przecież kocham pana – wtrąciła lekko.

      Aż zatrzymał się na chwilę:

      – Kocha mnie pani?… Kocha?… – mówił nagle scichłym głosem. – Niech pani to powtórzy, panno Niro, proszę powtórzyć!…

      – Oj, nudzi pan – zlekka się zniecierpliwiła.

      – A widzi pani… – zawyrokował melancholijnie.

      – Już się pan robi ślamazarny?

      – Nie, nie – ożywił się Murek. – Ale ja panią zarażę swoją miłością…

      Nira spojrzała nań poważnie:

      – Niech mi pan najpierw powie, co to jest miłość?

      – A pani nie wie?

      – Wiem – odpowiedziała stanowczo. – Miłość, to płomień, to szaleństwo, to ślepota, to chęć zatracenia samej siebie, wtopienia się w kochanego człowieka. Bez reszty. To chęć, to potrzeba unicestwienia swojej woli, psia uległość i szczęście rodzące się pod dotykiem ręki… Pod każdym dotykiem, czy to będzie pieszczota, czy uderzenie…

      Patrzyła wprost w oczy narzeczonemu, lecz zdawała się go nie widzieć i mówić, jakby do siebie:

      – Miłość, to cierpienie, to upodlenie, to niewolnictwo… a przytem… nie przytem, lecz właśnie dlatego największa rozkosz! To wieczny, nienasycony głód, to przenikająca każde włókno tęsknota, tęsknota nigdy niezaspokojona, bo w najzupełniejszem zespoleniu żyje strachem przed następną chwilą rozstania. To żądza wchłonięcia, zjednoczenia się, zidentyfikowania… bodaj w śmierci.

      Umilkła i szli obok siebie zamyśleni.

      – Straszna to miłość – odezwał się po dłuższej przerwie Murek. – Straszna, drapieżna i krwiożercza…

      – To prawda – przyznała poważnie.

      – Może tak kochają dzicy ludzie, jacyś buszmeni, czy inni ludożercy – powiedział z uśmiechem.

      Nira potrząsnęła głową:

      – Nic pan nie wie! Ludożercy! Niech rozbiorą nas z tych sukien, z tych konwenansów, z przymusów dobrego wychowania…! Niech pozwolą każdej wykrzykiwać swoje najskrytsze pragnienia, a każda kobieta, słyszy pan, każda będzie buszmenką, bo każda tylko takiej miłości pragnie.

      Murek oburzył się:

      – No nie, na to się nie zgodzę. Pierwsza pani, panno Niro, nie byłaby zdolna do takiego… rozwydrzenia!

      W jego głosie zabrzmiało tyle mocnego przeświadczenia, że spojrzała nań i wybuchnęła śmiechem.

      – Ciekaw jestem, czy byłaby pani szczęśliwa, gdybym według tego przepisu uderzył panią! Ja przepraszam, ale to słowa pani.

      Zaśmiała się jeszcze głośniej i długo nie mogła się uspokoić:

      – Gdyby pan uderzył?… O, mój Boże… Nie, ja uduszę się ze śmiechu!… O, zapewniam pana, że nie sprawiłoby to mi żadnej przyjemności. I on już przepraszał… СКАЧАТЬ