Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек страница 6

СКАЧАТЬ pana:

      – Czy każe mi pan jeszcze coś podpisać? Czy może mam przyjść dopiero jutro rano?

      – Z rana zostanie pan wywieziony do sądu karnego – usłyszał w odpowiedzi.

      – O której godzinie, proszę pana? Żebym przecie, broń mnie Boże, nie zaspał!

      – Precz! – zagrzmiało na Szwejka dzisiaj po raz drugi to słowo zza stołu, przy którym stał.

      Powracając do swego nowego zakratowanego mieszkania Szwejk rzekł do dozorcy, który go przyprowadził:

      – Wszystko tu jest akuratne jak w zegarku.

      Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, współwięźniowie zasypali go mnóstwem pytań, na które Szwejk odpowiedział jasno:

      – Dopiero co się przyznałem, że zabiłem arcyksięcia Ferdynanda.

      Sześcioro ludzi skuliło się w przestrachu pod zawszonymi kocami, tylko Bośniak rzekł:

      – Dobro doszli.

      Układając się na pryczy mówił Szwejk:

      – Głupia sprawa, że nie mamy tutaj budzika.

      Ale rano zbudzili go bez budzika i punktualnie o szóstej wywiózł Szwejka „zielony Anton” do krajowego sądu karnego.

      – Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – rzekł Szwejk do swoich towarzyszy podróży, gdy „zielony Anton” wyjeżdżał z bramy dyrekcji policji.

      III. Szwejk przed lekarzami sądowymi

      Czyste, przytulne pokoiki krajowego sądu karnego wywarły na Szwejku jak najlepsze wrażenie. Wybielone ściany, czarno malowane kraty i otyły pan Demartini, starszy dozorca aresztu śledczego, z fioletowymi lampasami i wypustkami na urzędowej czapce, wszystko mu się podobało. Barwa fioletowa przepisana jest nie tylko tutaj, lecz i przy obrzędach kościelnych w Środę Popielcową i w Wielki Piątek.

      Powtarza się przesławna historia rzymskiego panowania nad Jerozolimą. Więźniów wyprowadzano i przedstawiano ich Piłatom z roku tysiąc dziewięćset czternastego, rezydującym na parterze. A sędziowie śledczy, nowocześni Piłaci, zamiast rzetelnie umyć ręce, posyłali sobie po paprykarz i piwo pilzneńskie do Teissiga, dostarczając coraz nowych oskarżeń prokuraturze.

      Tutaj w większości wypadków znikała wszelka logika, a zwyciężał §, dusił §, bałwanił §, parskał §, śmiał się §, groził §, zabijał § i nie przepuszczał nikomu. Byli to żonglerzy praw, kapłani liter kodeksowych, pożeracze oskarżonych, tygrysy austriackiej dżungli, wymierzający skok na oskarżonego podług numerów paragrafów.

      Wyjątek stanowiło kilku panów (tak samo jak i w dyrekcji policji), którzy kodeksem nie przejmowali się nadmiernie, bowiem wszędzie znajdzie się ziarno pszenicy wśród kąkolu.

      Do jednego z takich panów przyprowadzono Szwejka na śledztwo. Starszy pan o wyglądzie dobrodusznym, ten sam, który niegdyś, badając znanego mordercę Valesza, nie zapominał nigdy rzec do niego: „Raczy pan usiąść, panie Valesz, akurat mamy tu wolne krzesełko”.

      Gdy Szwejka przyprowadzono do niego, pan ten poprosił go z wrodzoną sobie uprzejmością, aby usiadł, i rzekł:

      – A więc to pan jest ten Szwejk?

      – Przypuszczam – odpowiedział Szwejk – że muszę nim być, bo mój ojciec był Szwejk, a matka pani Szwejkowa. Nie mogę zrobić im takiego wstydu, żebym się miał wypierać swego nazwiska.

      Życzliwy uśmiech przeleciał po twarzy radcy sądowego prowadzącego dochodzenie.

      – Nawarzył pan sobie ładnego piwa. Dużo sprawek ma pan na sumieniu.

      – Ja mam zawsze dużo na sumieniu – rzekł Szwejk uśmiechając się jeszcze uprzejmiej niż pan radca sądu. – Może nawet mam na sumieniu więcej, niż raczy mieć pan, wielmożny panie.

      – Widać to i w protokole, który pan podpisał – niemniej uprzejmym tonem rzekł radca sądu. – Czy nie wywierali na pana jakiego nacisku w dyrekcji policji?

      – Broń Boże, wielmożny panie. Ja sam się ich pytałem, czy mam podpisać, a gdy powiedzieli, żebym podpisał, to usłuchałem. Przecież nie będę się z nimi wodził za łby dla własnego podpisu. Na dobre by mi taka rzecz nie wyszła. Porządek musi być.

      – A czy pan się czuje zupełnie zdrowy, panie Szwejk?

      – Zupełnie zdrowy to ja nie jestem, wielmożny panie radco. Mam reumatyzm, smaruję się opodeldokiem.

      Starszy pan znowu uśmiechnął się uprzejmie.

      – Co by pan powiedział na to, gdybyśmy pana polecili zbadać przez lekarzy sądowych?

      – Ja sądzę, że nie jest tak źle, żeby ci panowie mieli na próżno tracić dla mnie czas. Mnie już badał jeden doktor w dyrekcji policji, czy nie mam trypra.

      – Wie pan co, panie Szwejk, my jednak zrobimy próbę z tymi lekarzami sądowymi. Złożymy ładną komisyjkę, przekażemy pana do aresztu śledczego, a tymczasem pan sobie dobrze odpocznie. Na razie jedno pytanie: podług protokołu miał pan się wyrażać i rozgłaszać, że teraz niedługo wybuchnie wojna.

      – Proszę pana radcy, wojna wybuchnie w krótkim czasie.

      – A czy nie miewa pan czasem jakich napadów?

      – Napadów, proszę pana, nie mam, tylko raz byłbym o mały figiel wpadł pod samochód na Placu Karola. Ale to już ładnych parę lat temu.

      Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Szwejk podał panu radcy sądu rękę, a po powrocie do swego pokoiku rzekł sąsiadom:

      – No więc przez to zamordowanie pana arcyksięcia Ferdynanda będą mnie badali lekarze sądowi.

      – Ja też już byłem badany przez lekarzy sądowych – rzekł pewien młody człowiek. – Było to wtedy, kiedym się z powodu dywanów dostał przed sąd przysięgłych. Uznali mnie za słabego na umyśle. Teraz przywłaszczyłem sobie parową młockarnię i nic mi nie mogą już zrobić. Wczoraj powiedział mi mój adwokat, że jeśli raz zostałem uznany za słabego na umyśle, to powinienem mieć z tego korzyść na całe życie.

      – Ja tym lekarzom sądowym nic nie wierzę – zauważył człowiek o inteligentnym wyglądzie. – Kiedy razu pewnego sfałszowałem weksle, zacząłem na wszelki wypadek chodzić na wykłady psychiatryczne doktora Heverocha, a gdy mnie złapali, symulowałem paranoika akurat tak, jak wypadało podług tych wykładów doktora Heverocha. Jednego z lekarzy ugryzłem w nogę podczas komisji, wypiłem atrament z kałamarza i wyknociłem się, z przeproszeniem, w kącie izby przed całą komisją. Ale za to, żem jednego z tych panów ugryzł w łydkę, uznali mnie za zupełnie zdrowego i byłem zgubiony.

      – Ja się badania tych panów nic a nic nie boję – oświadczył Szwejk. – Jakem służył w wojsku, to mnie badał jeden weterynarz i nic mi się nie stało.

      – Lekarze СКАЧАТЬ