Название: Ludzie bezdomni, tom pierwszy
Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Kiedyż Tomciu przyjechał? Nic my nie wiedzieli… – rzekła z właściwą jej oschłością.
– Wczoraj wieczorem dopiero. Jakże zdrowie ciotki?
– Ej… jakież ta moje zdrowie… Tak kipię. Teraz ciepło, to siedzę tutaj we dnie, a przyńdzie zima, to się może nareszcie skończy.
– Ech, nie lubię też tych wszelkich…
– A wiem…
– Ciotka nieźle wygląda. Cóż słychać u Wiktorów? Jakże on?
– A cóż… Jak to Wiktor.
– No?
– Jest ta w tej fabryce.
– U Milera?
– Gdzie zaś! W żelaznej, ale przy stalowni.
– Przy stalowni! – zdziwił się Judym.
– A w stalowni.
– Dlaczegóż to?
– Przerzucił się. Mówi, że woli. No i łatwiej mu będzie… te… Ale to Tomciu winien, nie kto inny… – rzekła obojętnie, prostując fałdy spódnicy.
– Ja winien jestem, że się Wiktor przerzucił?
– Że się przerzuca, to temu Tomciu winien. Jak był głupim drągalem, to robił, co wlazło. Wziąłże Tomciu kłaść mu w głowę mądrości i teraz mu się odechciało roboty. Zabrał się do nie swoich rzeczy. Książki czyta. A jakże… To uczony człowiek! – uśmiechnęła się szyderczo, pokazując białe zęby.
Judym słuchał obojętnie. Później zapytał:
– Dużo zarabia?
– Nie, niedużo. Ona musiała stanąć do roboty, bo przyszła bieda.
– Gdzież ona?
– W fabryce cygar. Rozchodzą się rano, a ja muszę dzieci pilnować, strawę gotować, dom cały obrządzić. Gdzież Tomciu będzie mieszkał, niby na stałe? Tutaj czy gdzie we świecie? – zapytała z udaną obojętnością.
– Jeszcze nie wiem, dopierom wrócił.
Rozmowa się urwała. Judym patrzał spod oka na skrawek asfaltu zabłąkany w tym miejscu i leżący tam wśród brył kamiennych jak gdyby wskutek czyjegoś roztargnienia, na drzewko wyrastające wprost z asfaltowej skorupy. W sąsiedztwie pniaka leżała krata ścieku podtrzymująca przeróżne odpadki. Słońce dogrzewało. W cieniu wysokiego muru fabryki bawiło się stado dzieci. Jedne z nich były mizerne tak bardzo, że dawała się widzieć w tych przeźroczystych twarzach sieć żył błękitnych; inne opaliły na słońcu nie tylko swe buziaki, ręce i szyje, ale także skórę kolan wyłażących obszernymi dziurami. Pośród wierzgającej gromady pełzało jakieś małe, rachityczne, ze sromotnie krzywymi nogami i ze śladami ospy na gołych, mizernych gnatach. Cała ta banda sprawiała wrażenie śmieci podwórza czy zeschłych liści, które wiatr miota z miejsca na miejsce. Rej wodził między całą hałasującą czeredą chłopak ośmioletni, wysmukły, bez czapki, ubrany w ojcowskie ineksprymable43 i matczyne trzewiki. Kawaler ten darł się wniebogłosy, do czego uprawomocniała go komenda nad resztą w prowadzeniu jakiejś batalii. Kiedy przebiegał jak jeleń, dążąc ku środkowi dziedzińca, Judym go poznał:
– Przecie to Franek!
– A Franek… – rzekła ciotka.
Dr Tomasz zatrzymał siostrzeńca i wywołał tym na jego fizys oznakę szczerego niezadowolenia. Z tłumu posunęła się naprzód dziewczyna młodsza od Franka i zbliżyła się do ciotki. Była to Karolina, siostrzenica Judymowa. Oczy miała duże, w szarej, znędzniałej twarzy palące się jak węgle spod grzywy, która zakrywała jej brwi i kończyła się na nosie. To dziecko miało fizjonomię starą i chytrą, spojrzenie uparte i badawcze, jak człowiek, który już przeżył gorycz setki zawodów i którego już nie okłamują złudzenia. Judym przyciągnął Karolę do siebie i ucałował. Nie broniła mu tego. Wpatrywała się tylko w jego oczy swym ciężkim wzrokiem, jakby z zapytaniem, co jej z tego przyjść może. Franek palnął „wujka” w mankiet i bąknąwszy coś mdłego na kilka pytań, wydalił się w kierunku kupy kolegów. Dyskurs z ciotką nie kleił się, a natomiast, jak to często w takich razach bywa, przychodziły Judymowi do głowy myśli własne, nowe, nie nadające się wcale do zużytkowania ich w tej rozmowie. Te dzieci biegające w ciasnym zaułku, ogrodzonym przez nagie i niezmierne mury, przypominały, nie wiadomo czemu, stado wiewiórek zamkniętych w klatce. Gwałtowne ich ruchy, nieustanne skoki domagały się szerokiego placu, drzew, trawy, wody…
– Tomciu by się chciał pewnie zobaczyć jak najprędzej z Wiktorem? – rzekła ciotka nie lubiąca nigdy udawać szczerości uczuć, których nie żywiła.
– Ano, rozumie się.
– Z nim trudno się tera zetknąć. Czasem to i trzy dni, trzy noce w domu go nie ma.
– A gdzież on bywa?
– Ba, wie to kto? Może zresztą dziś akurat przyńdzie…
– To ja tu wpadnę wieczorkiem, a teraz chciałbym się z bratową przywitać. Można do niej zajść do fabryki, wpuszczą mnie tam?
– Czasem to i wpuszczą. Niech Tomciu spróbuje. Przecie wam, panom doktorom, łatwiej niż nam, hołocie…
– Gdzież się ta fabryka znajduje? – zapytał Judym, któremu ta rozmowa zaczęła już ciężyć.
Ciotka wskazała mu kierunek drogi i adres.
Wysunąwszy się z tego domu, doktor szedł ulicami w stronę przedmieścia ze zwieszoną głową, machinalnie szukając oczyma fabryki cygar. Nie było tam już jednolitego szeregu kamienic i rzadziej trafiały się domy piętrowe. Natomiast szły w dal drewniane, niskie, odrapane budynki, niepodobne ani do dworów, ani do chałup wiejskich, a przypominające jedne i drugie.
Domostwa te były obwieszone jaskrawymi szyldami i zbryzgane błotem. Brud nie puszczał wzroku przechodnia do wnętrza mieszkań i mógł wcale skutecznie zastępować żaluzje. Od frontu mieściły się tam zresztą głównie sklepiki. W jednym sprzedawano nędzne kiełbasy, w drugim, bardziej może mizerniejszym, liche trumny.
Gdzieniegdzie ze środka tych zagród miejskich, okrytych starą ceglaną dachówką albo papą, na której rozkłada się już tu i ówdzie pleśń zielona, strzelała w górę nowa kamieniczka, szybko postawiona, jakby wydmuchnięta z piasku. Taka figura, z niewidocznym dachem, z trzema ślepymi ścianami i jedną uzbrojoną w szereg okien, sterczała wśród siedzib starego, niemal średniowiecznego kształtu, jak drogowskaz nowego porządku rzeczy, zwiastujący aneksję tych okolic na rzecz rozwoju wielkiego miasta z СКАЧАТЬ
43