Название: Dzieje grzechu
Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Podniósł oczy i wzdrygnął się. Spłonął z uśmiechu. Nie zdjął nawet kapelusza, nie wstał. Siedział wciąż tak samo z rękami daleko wyciągniętymi i wspartymi na lasce. Nieoczekiwana radość, uszczęśliwienie spadające nagle a niespodziewanie, jak rzęsistość deszczu na spaloną ziemię, szczęście wydające na łup wszystko od razu – obezwładniło jego postać. Nie wiedząc, jak się to stało i kiedy, przez chwilę zatonęli oczyma w oczach, wcielili się oczyma jedno w drugie, weszli w przecudowne a rozwarte podwoje szczęścia, w rozkosz mroku spojrzenia jednego we dwu osobach. Ogarnęło ich, nie wiedzieć: krótkie czy długie, nabożeństwo wstępowania oczyma w oczy i zagłębiania się wzajem w ducha przez czarodziejskie obnażenia spojrzeń. Ewa uczuła, że ją całą, od stóp do głów, powleka rumieniec, i miała wiadomość o rozkoszy powlekania się nim nie tylko dlatego, że to dawało nieopisany upał szczęścia, ale i dlatego także, że oczy jego mdlały wówczas dwakroć, trzykroć, dziesięćkroć piękniej. Stawał się piękny w uśmiechu i miły jak ów sen nocny o rannych rosach. Był tak straszliwie piękny tylko przez chwilę, ale na zawsze w pamięci właśnie taki pozostał.
– Skąd pani wraca? – zapytał głosem mimo woli cichym, sekretnym, niemal spiskowym.
– Idę z kościoła.
– Ach, tak…
– O czym pan myślał, jak pan tu siedział? – zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.
– O pani.
– Cóż pan o mnie myślał?
Jakoś leniwie otrząsnął się i rysując laską na piasku gzygzaki mówił sobie:
– „Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie”.
– Co za mędrzec? – spytała ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.
– Nie lubi pani, na przykład, mędrców?
– A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć najsłabsze nawet wyobrażenie o historiach tak amarantowych, jak o tym, co to jest, na przykład, mędrzec?
– Mędrzec – jest to człowiek szczęśliwy. Z zastrzeżeniem: w tej chwili. Paradoks głosi: sapientem solum felicem esse53.
– Po łacinie? Uciekam do domu!
– Niech pani jeszcze nie odchodzi. Przecież jeszcze niczegośmy się nie dowiedzieli… Ja przynajmniej nie wiem nawet tego, jak pani na imię.
– A po cóż to znowu może być panu potrzebne?
– Do rozmyślań i spekulacji naukowych – łacińskich, hebrajsko-amarantowych.
– E – wie pan co – nie powiem, jak mi na imię. Po co, na co to panu? Z jakiej racji? Jeszcze pan komu obcemu powtórzy, narobi pan plotek…
– O tym imieniu?
– A o tym imieniu.
– Nikomu nie powiem! Sam będę to imię miał w sobie, jak woda ma czasami w największej swej głębokości słońce ze szczytu nieba.
– Och, jakie zawikłane porównanie!
– Wie pani, jest jedna taka woda na świecie…
– Nic nie chcę wiedzieć o żadnej wodzie na świecie!
– Niech pani zechce usiąść na tej ławce i posłuchać. To jest bardzo interesujące. Proszę powiedzieć mi imię swoje.
– A przecie pan słyszał wczoraj, jak Horścik bełkotał z „ciocią” Barnawską.
– Nie słyszałem… A on mówił naprawdę?
– Mówił.
– I ja, kretyn, nie spostrzegłem…
– Nie wypada mi potwierdzać…
– Ale pani teraz mi powie. Przecież tylko o imię chodzi.
– Fuksja… do usług.
– Proszę nie żartować!
– Nieładne? Pan wolałby pewno, żeby było – Pelargonia… Ale cóż począć!
– Pani powinno by być na imię Jasność, Jaśnienie… Czy jest takie imię w kalendarzu?
– Nie czytuję kalendarza – panie!
– Jak by też to było zdrobniale od Jasność?
– Oczywiście – Nitouche54.
– Ach, jakże można coś podobnego wymawiać! Chciałem powiedzieć… Ja sobie układałem, że Jasne Słoneczko, Błogousta, Jasnotka…
– Lepiej języczek trzymać zawsze za zębami. Tę cnotę nad cnotami nawet mędrcom się chwali.
– Imię!
– No, więc cóż z tego?… Dajmy na to, że powiem. I cóż z tego? Czy panu przybędzie zdrowia, szczęścia, pomyślności albo fortuny? Żeby choć Zofia albo Aniela, albo choć jaka Helena…
– A tu co?
– A tu… o wstydzie! Nie, to okropne! Nawet…
– Pani!
– No, niech pan przynajmniej zamknie oczy. A tu dopiero… Ewa… pierwsza grzesznica.
– Ewa. I to na serio?
– Niestety! Tak stoi w metryce, a nawet w biurze adresowym.
Mówiła to ze śmiechem i w tonie łobuzerskim, a jednak cała znowu pokryła się rumieńcem. Oczy jej zlękły się wzroku rozmówcy.
– Ewa… – mówił Niepołomski do siebie, głosem matowym, który zagłębił się w ten wyraz i w nim utonął. – Ewa, po hebrajsku Jewe, jest to czarujący czasownik, który w trybie bezokolicznikowym tylko jakby sam dla siebie egzystuje, a znaczy – istnieć. Ewa jest to istność, która była, jest i będzie. Jest to kobieta nieśmiertelna. Ewa znaczy to samo co niebiańska Izys: przebywająca w przestworzach nieskończoności.
Posłyszawszy te słowa, doświadczyła najmniej oczekiwanego w sobie uczucia wesołości. Miała, wbrew woli, chęć dowcipkować, wyśmiewać, ośmieszać, a nawet miażdżyć i do góry nogami wywracać za pomocą drwiny tkliwe tchnienia duszy lecące w dźwiękach i spojrzeniach. Skądś wyrosła w uczuciu cierpka złośliwość i chętka potargania tkanin jeszcze niezwiązanych, co się ledwie z nicości wychylały. Roiły się słowa zuchwałe i pospolite. Wszystkie wydają się dobre i godziwe. Gotowa by wszystko powiedzieć na złość sobie i na złość słuchaczowi.
СКАЧАТЬ
53
54