Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Między ustami a brzegiem pucharu - Rodziewiczówna Maria страница 18

Название: Między ustami a brzegiem pucharu

Автор: Rodziewiczówna Maria

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ skłonił się z uśmiechem.

      – Świadczę się niebem122, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.

      – Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem123 Niemczysko!

      – Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię jak każdy.

      Staruszka coś zamruczała. To wezwanie do pokrewieństwa nie rozczuliło jej bynajmniej, a jednak było to w ustach hrabiego monstrualne ustępstwo.

      Za podobne zestawienie pojedynkował się cztery razy w życiu – uważał je za sromotę i obelgę. W tej chwili, gdy kończył zdanie, ze szpaleru wyszła do nich smukła postać panny Jadwigi. Musiała słyszeć, bo po raz pierwszy spojrzała w oczy hrabiego i uśmiech lekko ironiczny drgał wokoło poważnych ust. Spotkali się wzrokiem – poczerwieniał jak winowajca złapany na gorącym uczynku zdrady i spuścił oczy zawstydzony.

      Ach, ta nieszczęsna rozmowa na wiosnę! Czy rozum stracił wtedy, mówiąc swe credo124 obcej, spotkanej na ulicy kobiecie? Jakieś fatum go prześladowało! Co ona myślała o nim!

      Pani Ostrowska na widok swej wychowanki wyrzuciła z serca żal na ogrodnika.

      – To nieuk, osioł, próżniak! Okropność, jak ci Prusacy lud zdemoralizowali.

      – To drugi raz! – szepnął hrabia Janowi.

      Obydwaj spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pod wąsem. Nic nie uchodziło oka cholerycznej staruszki.

      – Cóż to śmiesznego? – zawołała z impetem. – U was wszystko żart, fraszka, nawet to, co was boleć powinno!

      Tu spostrzegłszy się, że połączyła w swej admonicji125 Niemca z Polakiem, machnęła tylko ręką i podreptała ku domowi.

      – Et, co z wami gadać! – zamruczała na odchodnym.

      Młodzi ludzie, obydwaj z natury weseli, zaśmiali się serdecznie; uśmiechnęła się nawet poważna panna Jadwiga.

      Nagle pani Tekla obejrzała się i przystanęła.

      – Słyszysz, Jadziu, turkocze! – wołała. – Już jedzie miły konkurent! Wybrałaś go, idźże sama bawić. Nie znam nic nudniejszego nad tego człowieka, ale to nie moja rzecz.

      I poszła w inną stronę. Panienka spoważniała natychmiast i zwróciła się do domu, zrywając po drodze kwiaty z rabatki. Nie śpieszyła się wcale.

      – Czy mamy ci iść w sukurs126, Jadziu? – żartował Jan.

      – Do woli – odparła po swojemu, krótko.

      – Zostawiam ci swobodę pierwszego powitania, żebyś się nie potrzebowała krępować – drażnił się dalej.

      – Czemu się nie nauczysz krępować języka? – odrzuciła z daleka.

      – Z konieczności muszę mówić jako reprezentant rodziny. Żebym ten urząd tobie zlecił, miano by nas za głuchoniemych.

      Nie odrzekła nic więcej i znikła w cieniu szpaleru.

      – Pan Głębocki często bywa? – spytał Wentzel, patrząc uparcie w to miejsce, gdzie ją cień zakrył.

      – Co parę dni, regularnie od obiadu do kolacji.

      – Co robią narzeczeni? Rozmawiają?

      – Z Jadzią! To by było trochę za trudno. Grają w domino i milczą; czasem przeglądają dzienniki i milczą; w wielkie święta chodzą na spacer i także milczą. W antraktach słuchają gderania pani Tekli.

      – A pan co wtedy robi?

      – Z początku dotrzymywałem im towarzystwa, alem się tak znudził, że odtąd uciekam na odgłos turkotu bryczki Adama. Ten nieszczęsny wysłuży sobie męczeńską koronę!

      – Ma tak piękną nagrodę, że mu się nie dziwię – rzekł z uśmiechem Niemiec.

      – Rzecz gustu. Jadzię wysoko cenię, szanuję, uwielbiam jako brat i Polak; ale zakochać się w niej to dla mnie niepojęte, to to samo, co uderzyć do serca tej brzozy u płotu. Mnie do kochania potrzeba życia, śpiewu, śmiechu, choć trochę kokieterii i żartu. Nieprawdaż?

      – Niezawodnie. Arkadyjscy pasterze127 wyginęli.

      – Oprócz jednego Głębockiego. O, Walenty nas szuka. Pewnie obiad.

      Zbliżyli się do służącego i weszli przez taras do wnętrza rezydencji. W sali jadalnej, przy wódce, ujrzał Wentzel cierpliwego Głębockiego. Był to człowiek średniego wzrostu i średnich lat, opalony, suchy, trochę łysawy blondyn. Patrzał spod brwi krzaczastych nieufnie; w ustach miał rys zacięty; długie w dół zwieszone wąsy czyniły go jeszcze dzikszym.

      Musiał to być człowiek skrytej namiętności i niesłychanego panowania nad sobą.

      Niebezpiecznie było z nim zaczynać walkę – był zazdrosny, mściwy i cierpliwy.

      Jan ich zaprezentował – poprzestali na ukłonie. Czy przeczuwali, że będzie między nimi bój na śmierć i życie?…

      – Jakże kartofle, Adamie? – zagaił Chrząstkowski.

      – Niezgorzej.

      – A siewy?

      – Schodzą.

      „Dobrali się w korcu maku” – pomyślał Croy-Dülmen.

      – A twoja „Norma” zdrowa?

      Tu ożywiła się posępna twarz Głębockiego.

      – Żdżarski targował ją wczoraj – odparł żywiej nieco.

      – Sprzedałeś?

      – Jeszcze nie. W ostateczności chyba.

      – Przecie ją Jadzia chciała nabyć.

      – Już nie chce. Mówiła mi…

      – Jak to! Przecie coś mówiła? Niesłychane! – żartował wesoły chłopak.

      Rysy Głębockiego skurczyły się kamienną ostrością: nie rozumiał żartów.

      Wejście dam przerwało rozmowę. Zasiedli do obiadu. Narzeczeni siedzieli obok, ale nie mówili ani z sobą, ani z resztą towarzystwa. Jan z hrabią podtrzymywali rozmowę. Chrząstkowski wypytywał o stolicę. Wentzel przyszedł do siebie i dał się porwać na barwną, tryskającą dowcipem gawędkę. Opisywał berlińskie życie, zabawy, kółka, intrygi, aż wreszcie zdołał zaciekawić babkę – rozmarszczył jej СКАЧАТЬ



<p>122</p>

świadczę się niebem – inaczej: niebo mi świadkiem, biorę niebo na świadka. [przypis edytorski]

<p>123</p>

bawar – tu: piwo bawarskie. [przypis edytorski]

<p>124</p>

credo (łac.) – dosł. wierzę; przen. wyznanie wiary, suma poglądów. [przypis edytorski]

<p>125</p>

admonicja (z łac., daw.) – przygana, upomnienie. [przypis edytorski]

<p>126</p>

iść w sukurs (daw.) – iść na odsiecz; przybyć z pomocą. [przypis edytorski]

<p>127</p>

arkadyjski pasterz – bohaterowie romansów sentymentalnych; platoniczni kochankowie. [przypis edytorski]