Название: Między ustami a brzegiem pucharu
Автор: Rodziewiczówna Maria
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Świadczę się niebem122, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.
– Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem123 Niemczysko!
– Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię jak każdy.
Staruszka coś zamruczała. To wezwanie do pokrewieństwa nie rozczuliło jej bynajmniej, a jednak było to w ustach hrabiego monstrualne ustępstwo.
Za podobne zestawienie pojedynkował się cztery razy w życiu – uważał je za sromotę i obelgę. W tej chwili, gdy kończył zdanie, ze szpaleru wyszła do nich smukła postać panny Jadwigi. Musiała słyszeć, bo po raz pierwszy spojrzała w oczy hrabiego i uśmiech lekko ironiczny drgał wokoło poważnych ust. Spotkali się wzrokiem – poczerwieniał jak winowajca złapany na gorącym uczynku zdrady i spuścił oczy zawstydzony.
Ach, ta nieszczęsna rozmowa na wiosnę! Czy rozum stracił wtedy, mówiąc swe credo124 obcej, spotkanej na ulicy kobiecie? Jakieś fatum go prześladowało! Co ona myślała o nim!
Pani Ostrowska na widok swej wychowanki wyrzuciła z serca żal na ogrodnika.
– To nieuk, osioł, próżniak! Okropność, jak ci Prusacy lud zdemoralizowali.
– To drugi raz! – szepnął hrabia Janowi.
Obydwaj spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pod wąsem. Nic nie uchodziło oka cholerycznej staruszki.
– Cóż to śmiesznego? – zawołała z impetem. – U was wszystko żart, fraszka, nawet to, co was boleć powinno!
Tu spostrzegłszy się, że połączyła w swej admonicji125 Niemca z Polakiem, machnęła tylko ręką i podreptała ku domowi.
– Et, co z wami gadać! – zamruczała na odchodnym.
Młodzi ludzie, obydwaj z natury weseli, zaśmiali się serdecznie; uśmiechnęła się nawet poważna panna Jadwiga.
Nagle pani Tekla obejrzała się i przystanęła.
– Słyszysz, Jadziu, turkocze! – wołała. – Już jedzie miły konkurent! Wybrałaś go, idźże sama bawić. Nie znam nic nudniejszego nad tego człowieka, ale to nie moja rzecz.
I poszła w inną stronę. Panienka spoważniała natychmiast i zwróciła się do domu, zrywając po drodze kwiaty z rabatki. Nie śpieszyła się wcale.
– Czy mamy ci iść w sukurs126, Jadziu? – żartował Jan.
– Do woli – odparła po swojemu, krótko.
– Zostawiam ci swobodę pierwszego powitania, żebyś się nie potrzebowała krępować – drażnił się dalej.
– Czemu się nie nauczysz krępować języka? – odrzuciła z daleka.
– Z konieczności muszę mówić jako reprezentant rodziny. Żebym ten urząd tobie zlecił, miano by nas za głuchoniemych.
Nie odrzekła nic więcej i znikła w cieniu szpaleru.
– Pan Głębocki często bywa? – spytał Wentzel, patrząc uparcie w to miejsce, gdzie ją cień zakrył.
– Co parę dni, regularnie od obiadu do kolacji.
– Co robią narzeczeni? Rozmawiają?
– Z Jadzią! To by było trochę za trudno. Grają w domino i milczą; czasem przeglądają dzienniki i milczą; w wielkie święta chodzą na spacer i także milczą. W antraktach słuchają gderania pani Tekli.
– A pan co wtedy robi?
– Z początku dotrzymywałem im towarzystwa, alem się tak znudził, że odtąd uciekam na odgłos turkotu bryczki Adama. Ten nieszczęsny wysłuży sobie męczeńską koronę!
– Ma tak piękną nagrodę, że mu się nie dziwię – rzekł z uśmiechem Niemiec.
– Rzecz gustu. Jadzię wysoko cenię, szanuję, uwielbiam jako brat i Polak; ale zakochać się w niej to dla mnie niepojęte, to to samo, co uderzyć do serca tej brzozy u płotu. Mnie do kochania potrzeba życia, śpiewu, śmiechu, choć trochę kokieterii i żartu. Nieprawdaż?
– Niezawodnie. Arkadyjscy pasterze127 wyginęli.
– Oprócz jednego Głębockiego. O, Walenty nas szuka. Pewnie obiad.
Zbliżyli się do służącego i weszli przez taras do wnętrza rezydencji. W sali jadalnej, przy wódce, ujrzał Wentzel cierpliwego Głębockiego. Był to człowiek średniego wzrostu i średnich lat, opalony, suchy, trochę łysawy blondyn. Patrzał spod brwi krzaczastych nieufnie; w ustach miał rys zacięty; długie w dół zwieszone wąsy czyniły go jeszcze dzikszym.
Musiał to być człowiek skrytej namiętności i niesłychanego panowania nad sobą.
Niebezpiecznie było z nim zaczynać walkę – był zazdrosny, mściwy i cierpliwy.
Jan ich zaprezentował – poprzestali na ukłonie. Czy przeczuwali, że będzie między nimi bój na śmierć i życie?…
– Jakże kartofle, Adamie? – zagaił Chrząstkowski.
– Niezgorzej.
– A siewy?
– Schodzą.
„Dobrali się w korcu maku” – pomyślał Croy-Dülmen.
– A twoja „Norma” zdrowa?
Tu ożywiła się posępna twarz Głębockiego.
– Żdżarski targował ją wczoraj – odparł żywiej nieco.
– Sprzedałeś?
– Jeszcze nie. W ostateczności chyba.
– Przecie ją Jadzia chciała nabyć.
– Już nie chce. Mówiła mi…
– Jak to! Przecie coś mówiła? Niesłychane! – żartował wesoły chłopak.
Rysy Głębockiego skurczyły się kamienną ostrością: nie rozumiał żartów.
Wejście dam przerwało rozmowę. Zasiedli do obiadu. Narzeczeni siedzieli obok, ale nie mówili ani z sobą, ani z resztą towarzystwa. Jan z hrabią podtrzymywali rozmowę. Chrząstkowski wypytywał o stolicę. Wentzel przyszedł do siebie i dał się porwać na barwną, tryskającą dowcipem gawędkę. Opisywał berlińskie życie, zabawy, kółka, intrygi, aż wreszcie zdołał zaciekawić babkę – rozmarszczył jej СКАЧАТЬ
122
123
124
125
126
127