Wilcze gniazdo. Morawska Zuzanna
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wilcze gniazdo - Morawska Zuzanna страница 5

Название: Wilcze gniazdo

Автор: Morawska Zuzanna

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ może tam jakie przejście, dodał.

      – A może. I Jaśko jeszcze silniej w stojącą przed niemi kadź nogą uderzył.

      Wyłom większy się zrobił, a wpadająca wewnątrz klepka chlupnęła najwyraźniej w wodę, ale gdzieś bardzo głęboko.

      Woń jeszcze szkaradniejsza napełniła podziemię, lecz teraz najwyraźniej przeciąg już czuć się dawał.

      – Cuchnie, bo cuchnie, – rzeki Siewros, – ale tu dochodzi wiatr, to może… W tem usłyszeli odgłos kroków, ale to tak tuż jakby około nich kto przechodził.

      Przycichli obaj, i po omacku odsunęli się od owej beczki, siadłszy na jakichś deskach.

      Zdawało im się, że ktoś wchodzi, chwilę siedzieli cicho. Stąpanie dochodziło ich uszu, lecz stąpanie było zdala, a chód to był nie jednego człeka, lecz jakby oddalony tętent koni. Chłopcy spojrzeli na siebie, oczy im w ciemności zabłysły, mimowoli wstrzymali oddech, ażeby się upewnić czy ich słuch nie myli i milcząc ścisnęli się za ręce. Po chwili stąpanie ucichło, wiatr tylko coraz silniej ciągnął od owej rozbitej beczki. I znów zdala jakiś turkot, czy szum wody doszedł ich uszu.

      – Bracie, ta beczka jakiś otwór snać zakrywa! szepnął Siewros.

      – Ba, i ja tak myślę! rzekł z pewnym tryumfem Jaśko. I obadwaj rzucili się sobie w objęcia, jak gdyby ten słaby promyk nadziei dawał im już niechybne ocalenie.

      – A teraz do roboty! zawołali razem, szukając po omacku owego otworu, z którego ich oddalone głosy dolatywały.

      Beczka była tak wielka, iż mogłaby służyć za mieszkanie, chłopcy po ciemku, gdzie mogli wyrywali nadgniłe klepki. A gdy jakaś cuchnąca woda sączyła się z jednego otworu, drugim tymczasem dochodził powiew wiatru. Najwidoczniej była to kadź do piwa o dnie podwójnem. W jednej więc połowie zostały resztki odwaru i te stojąc zbyt długo zepsuły się i zatęchły, a sącząc się wydawały ową woń zgnilizny, gdy tymczasem druga połowa kadzi była pustą i ta nakrywała jakiś otwór wgłąb ziemi idący. Chłopcy pracując i odrywając palcami i zębami klepki, oblani od stóp do głów cuchnącą spadającą na nich z wierzchu cieczą, zrobili taki wyłom, iż obaj się mogli weń zmieścić. Przewiew wiatru i ów szum oddalony coraz widoczniej czuć się dawał, lecz ciemność niepozwalała nic do koła rozeznać. Po omacku chłopcy kawałem jakiegoś znalezionego kija doszukali się, iż tam jest otwór, który ogromna kadź w zupełności zakrywała.

      – Hej, nie nachylaj się, bo jeszcze wlecisz na łeb; mówił Jaśko, przytrzymując towarzysza.

      – Ta i cóż, to tylko z jednej jamy w drugą wlezę, a może z tamtej łacniej się wydostać – odrzekł Siewros, rzucając jedną ręką na chybił trafił w głąb otworu kawałek cegły czy kamienia, a drugą przytrzymując się zrębu kadzi. Po chwili odgłos upadającego kamienia się odezwał, a tak jakby się staczał po jakiej nierównej pochyłości, aż wreszcie plusk dał się słyszeć.

      – Oh, oh! słyszysz! – zawołał Siewros, chwytając towarzysza za rękę.

      – Słyszę, otwór jest, lecz gdzie prowadzi, jak się weń dostać? mówił rozważny Jaśko. Mimo to jednak zaczął drągiem szukać i po omacku mierzyć jak daleko od zrębu beczki do otworu. Tak szukając, doszli, iż był po środku otwór niewielki, który miasto drzwi przykryto wielką kadzią. Ziemi jednak ubitej między zrębem a otworem było tak dużo, że obaj więźnie stanąć na niej mogli bezpiecznie.

      – Utrzymasz ty mnie i wyciągniesz, gdy nie będę mógł sięgnąć uogami gruntu, zapytał Siewros.

      – Ba, i trzechbym takich wyciągnął, odrzekł Jaśko, a nie utrzymam, to i sam za tobą wskoczę. Jak ginąć, to już lepiej odrazu, niż gnić w tej krzyżackiej jamie!

      – Ba, ale na czem się spuszczać? skąd rzemienia albo sznura? zamyślił się Siewros.

      – Czekaj, zawołał Jaśko; a ściągnąwszy z siebie zwierzchnie odzienie, zaczął je drzeć zębami na pasy i wkrótce obaj towarzysze zostali tylko w płóciennej spodniej odzieży, a za to z podartych kaftanów ukręcili dość długie sznury. Wiatr zimny ciągnący od wnętrza otworu coraz silniej dochodził, lecz zmęczeni towarzysze nie czuli tego: owszem, pot spływał im z czoła. Wkrótce Siewros trzymając sznur, spuszczał się w otwór, drugi koniec owego sznura trzymał Jaśko. Naraz sznur stał się lekkim, Jaśko uczuł, iż źle skręcony powróz zerwał się i został mu w rękach, jednocześnie usłyszał staczanie się nieszczęśliwego Siewrosa;

      – Więc i ja z nim ginąć muszę, zawołał Jaśko. Boże, uratuj nas obu!

      I nie namyślając się długo, Jaśko, chcąc lepiej wgłąb skoczyć, uchwycił za zwieszające się na wpół odłamane wewnętrzne dno beczki. Pociągnięte ciężarem chłopca przegniłe drzewo, zerwało się z nim razem, głuchy odgłos rozległ się po sklepionych podziemiach, a nad otworem tylko co przez więźniów odkrytym, z porozbijanych klepek wielkiej kadzi, utworzył się stos ogromny drzewa, nad którym tu i tam sterczały w półkole żelazne, rdzą przegryzione obręcze.

      IV

      W jednej z komnat malborskiego zamku, we wgłębieniu okna, dwóch ludzi rozmawiało po cichu. W jednym, mimo iż okrywał go tylko kaftan skórzany, krótki, poznać było łatwo rycerza, drugim był Hex, znany nam już przełożony Wolfshöhle.

      – Muszą być! rozumiesz? – rzekł rycerz, kładąc silną dłoń na ramieniu Hexa.

      – Rycerzu von Altenburg, – odparł Hex uginając się pod żelazną dłonią, spoczywającą na jego ramieniu, wszystko uczynię, lecz gdzie ich szukać! Całe podziemie przetrząśnięto, nad otworem kupa klepek i desek, szmat strzępy, snać te wściekle psy w kanał skoczyły!

      – Jakeś mógł ich zamykać w owym podziemiu, gdy tylko więzienie, nie śmierć im była przeznaczona! – syknął przez zęby Dietrich z Altenburga. – Ja ich mieć muszę, muszę! czy znasz to słowo?

      – Znam, – powtórzył Hex ponuro – lecz miejcie miłosierdzie, innych wam przysposobię, sprawniejsi będą, aniżeli ten cienki Fryc i gruby Hans.

      – Ja tamtych chcę, tamtych, a nie innych, właśnie tylko szlachetne charaktery dadzą się obietnicą ułudzić, bo same do obłudy nie zdolne.

      – Panie, to są psy wściekłe, co kąsają człowieka. – I Hex podniósł dłoń ze świeżą, jeszcze niezagojoną raną.

      Dietrich brwi zmarszczył.

      – Pokąsały ciebie, Hexa, a nie człowieka – a kąsać będą każdego, kogo wskażę jako nieprzyjaciela ich plemienia.

      – Idź, szukaj! – do jutra mieć muszę obu.

      Hex ociągał się jeszcze, lecz Dietrich zawołał przyciśnionym, lecz stanowczym głosem.

      – Precz!!

      Echo głucho powtórzyło ten wyraz, który zda się towarzyszył przygnębionemu Hexowi przez całą długość wielkiej komnaty, a w przedsionku jeszcze się odbiło o sklepione mury. Dopiero gdy wyszedł z zamku, odetchnął swobodniej, a potem zacisnąwszy pięść i zgrzytnąwszy СКАЧАТЬ