Stara baśń, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara baśń, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski страница 2

Название: Stara baśń, tom drugi

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ śpiewem podniosło się wodne ptastwo na jeziorze, zaszeleściało w krzewach, a wokoło stosów dziewy zawiodły uroczystą pieśń kupalną, o bogu w złotym wieńcu, co polom niósł ziarna złote, co łąkom niósł rosy, co ludziom chleb dawał, co wypełniał kłosy, co ule zasładzał, który czynił dzień, miłość zsyłał i wesele. Był to dzień ślubowin niebieskich słońca z księżycem. Radowała mu się ziemia, otwierała skarby swoje, noc ta nie miała tajemnic, wszystko zaklęte wracało do swobody, duchy jasne zstępowały z niebios i poiły ludzi własnym weselem… Śmierć i czarne widma kryły się w przepaści, pod ciemny płaszcz Jamy4.

      Ledwie pieśń pierwsza przebrzmiała chórem, ze swymi zwrotkami, dała się słyszeć druga. Chóry dalekie odpowiadały sobie. Dziwa z podniesioną głową szła przodem wiodąc skoki i zawodząc pierwsza, dziewczęta biegły za nią posłuszne.

      Zrazu śpiew ciągnął się powolnie, krokami szły ociężałymi, potem pieśń żywiej brzmieć zaczęła, ruch coraz szybszym się stawał, rozgorączkowywał głos, miotały ręce, podnosiły głowy i oczy… Stare niewiasty oparte na kijach, siedzące na ziemi, które pójść nie mogły z korowodem, poklaskiwały siedząc, poruszały głowami, całym ciałem drgały wspomnieniem młodości.

      Las płonął światłami i huczał pieśnią, i tętnił skokami.

      Z dala widać było ogniów łuny, a około nich wirem, kołem zwijające się cienie, z rozwianymi włosy, rozpuszczonymi szaty, rozsypującymi się wieńcami, podniesionymi rękami.

      – Hej! Kupało! Kupało!

      Gdzie indziej chłopcy brali kąpiel płomienną, skacząc przez ogniska i przyklaskiwano ich skokom, kiedy niekiedy krzyk się dał słyszeć, bo parobcy rzucali się na dziewczęta, a wśród tego szału, zamętu, nocy, działo się często, co tylko na Kupałę przebaczonym być mogło.

      Lecz więcej śmiechów było słychać niż krzyku, a wesela niż płaczu.

      Niewiasty jeszcze wiodły tany, gdy chłopcy z zapalonymi żagwiami zaczęli przeskakiwać ogniska, a potem wyścigać się po łące i wybiegać na polanki z nimi.

      Gdzie indziej lano miód w ogień na ofiarę Białemu Bogu, przygasał płomień na chwilę i buchał potem z nową mocą. Parobczaki nieraz spotkali się w skoku, wśród płomieni i dymu, uderzyli o siebie… nieraz się śmiejąc chwytali za bary, padali na ziemię i tarzali mocując.

      U wszystkich ognisk razem rozpoczęły się te skoki, a wnet potem z ogniem pogony5. Z pozapalanymi żagwiami, których ogień w biegu nie powinien był zagasnąć, obiegano posiane zboża, barcie, łąki, wołając Kupały.

      Na niebiosach, jakby spod zasłon przypatrując się ciekawie temu, co się działo na ziemi, szła zorza wieczorna całować się ze wschodzącą jutrzenką… noc zaledwie przysłoniła lasy, a już dzień świtał za nimi.

      Teraz rozpoczynało się picie i ucztowanie około ognisk, wśród wesela i śpiewu.

      W kółku swoim znużona już śpiewaniem i skokami siedziała Dziwa i w ogień patrzyła.

      Sambor nad nią czuwał z dala, lecz ani razu, ni razu nawet okiem nań nie rzuciła. Chłopak, choć go kusili parobczacy do wyścigów i do picia, niewiele miał ochoty, kręcił się błędny, odchodził i powracał, wciąż na oku mając córkę gospodarza, a na pamięci Domana… Dziwa go zobaczyła tak stojącego na straży i skinęła na niego.

      – Idźże do ludzi! – rzekła. – Idź się wesel z drugimi!

      – A wy… Dziwo! – odparł Sambor. – Czemuż wy chodzicie chmurno i smutno?…

      – Ja… – poczęła cicho dziewczyna – ja! Bo moja dola inna niż wasza! Choćbym chciała, weselić się nie mogę… Czego oczy nie widzą, to serce czuje, a gdy serce smutne, trudno być twarzy wesołą…

      Podniosła oczy do góry.

      – Za lasami, za górami – mówiła jakby do siebie – łuny płoną… inne łuny… Śpiewy słyszę, nieweselne… szumią bory… tłumy ciągną, żagiew w jednej, miecz w drugiej dłoni… Woda się w krew przemieniła, białe lilie poczerniały… Hej! hej!..

      I zwiesiła głowę smutnie, zapominając o Samborze, który ze strachem jakimś, stojąc za nią, słuchał i nie rozumiał. To, co mówiła, tak się nie godziło z tym, co dokoła tętniło… Chłopak długo jeszcze z dala się w nią wpatrywał, ale już nie śmiał przybliżyć. Żywia wyrywała się z korowodu przy ogniu i przybiegła do niej, usiłując ją pociągnąć z sobą; chwytała siedzącą za ręce, próbowała chwycić z sobą i wracała śpiewając sama.

      Sparta na dłoni dziewczyna obrywała bylicę z wianka, bawiła się kwiatkami i jak nieprzytomna myślą gdzie indziej się być zdawała… Może przy ojcu i matce…

      Jakiś czas Sambor spod dębu, o który się sparł, patrzył na nią, trwał na czatach, lecz Dziwa raz jeszcze go przywołała do siebie i kazała mu iść do zabawy.

      Posłuszny poszedł, sam nie wiedząc dokąd, bo mu się wcale skakać i ścigać nie chciało.

      Ciągnął z wolna, bez myśli, ku lasowi. Chciało mu się uciec gdzieś, skryć się, spocząć, a bór był pełen ogni i wrzawy. Nie było w nim prawie ciemnego kąta.

      Siedzieli na ziemi starzy pijąc i jedząc, pod drzewami szeptały pary młode; dziewczęta szły sznurami wiodąc się za ręce, zastępowali im chłopcy… uciekały z krzykiem, a biada tej, co się pochwycić dała… Wnet cały zastęp rzucał się na jej obronę, parobczaki powołani biegli na pomoc, walka zawiązywała się nierówna, aż dziewki się płonącymi polany w końcu obraniać musiały.

      Sambor pominął kilka ognisk i kilka obozowisk na ziemi, uganiającym się chwycić nie dał. Zatrzymywali go znajomi i nieznajomi, aby z nimi pił, aby szedł z nimi – odmawiał. Posądzano go, że coś złego miał na myśli…

      Zaszedł tak aż w głąb boru, gdzie już tylko z dala przez gałęzie przeciskała się łuna od ognisk i ciemno było dokoła. Tu pod dębem legł. Głosy kupalne słychać było, ale nie widać nic oprócz blasków, które czasem złociły gałęzie u góry. Listki na nich naówczas wydawały się jakby z blaszki złotej, a ptaszki przebudzone latały pozłacanymi skrzydłami. Sambor legł i głowę a oczy w ręce utulił. Słuchał śpiewów i nie słyszał, marzyły mu się, bo z wolna sen za powieki go chwytał.

      Wtem z dala coś zatętniło… załopotało… zadrgało. Czy zwierz spłoszony tą wrzawą?… Ale zwierz szybko pomyka; a tętent sunął się powoli, ostrożnie, milknął i wznawiał… zbliżał się i stawał… Sambor rozróżnił już stąpanie kilku koni i ludzi, ciche szepty. Skrył się więc głęboko w gąszcz, w trawy i krzaki, i czekał.

      Ostrożnie wysunęła się z boru ludzi kupka. Blask, który wpadał z dala, nie dozwalał rozeznać twarzy. Mężczyzna jechał na koniu silnym, dwu za nim, kilkoro czeladzi podążało pieszo. Schylali głowy i podnosząc gałęzie przypatrywali się ogniskom.

      – Podkraść się trzeba pod koło… – szeptał jeden – Co za dziw na Kupałę porwać sobie dziewczynę? Komu jej nie dają po woli, musi wziąć gwałtem… СКАЧАТЬ



<p>4</p>

Jama – bóg śmierci i władca świata umarłych (piekła) w hinduizmie. [przypis edytorski]

<p>5</p>

pogon – gonitwa, bieg. [przypis edytorski]