Wstępując na wewnętrzne schody wiodące do sal na pierwszym piętrze, ujrzał tarcze, zbroje, rzeźbione cyboria, drewniane posągi wiszące na ścianie, stojące na każdym stopniu. Ścigany najdziwniejszymi kształtami, cudownymi tworami mieszczącymi się na pograniczu śmierci i życia, szedł niby we śnie. Wreszcie, zatraciwszy poczucie swego istnienia, stał się jak te osobliwości: ani zupełnie martwym, ani zupełnie żywym. Kiedy wszedł do dalszych magazynów, zaczynał zapadać zmierzch; ale światło zdawało się zbędne owym lśniącym od złota i srebra bogactwom, które były tam nagromadzone. Najkosztowniejsze kaprysy marnotrawców, którzy skończyli na poddaszu, strwoniwszy wiele milionów, znajdowały się w tym rozległym bazarze ludzkiego szaleństwa. Kałamarz zapłacony setką tysięcy, a odkupiony za pięć franków leżał obok sekretnego zamku, którego cena starczyłaby niegdyś na okup dla króla. Tu rodzaj ludzki ukazywał się we wszystkich przepychach nędzy, w całej chwale swoich olbrzymich małostek. Hebanowy stół, prawdziwe cacko artysty, wyrzeźbiony wedle rysunków Jana Goujon, owoc kilku lat pracy, nabyto może w cenie drzewa na opał. Szacowne puzdra, sprzęty wykonane ręką wróżek, leżały tam niedbale porzucone.
– Wy tu macie miliony! – wykrzyknął młody człowiek, dochodząc do pokoju, który kończył niezliczony szereg komnat złoconych i rzeźbionych przez artystów ubiegłego wieku.
– Powiedz pan miliardy – odparł pyzaty chłopiec. – Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan!
Nieznajomy udał się za przewodnikiem i przybył do czwartej galerii, gdzie kolejno przesuwały się przed jego zmęczonymi oczyma obrazy Poussina, wspaniały posąg Michała Anioła, kilka uroczych krajobrazów Klaudiusza Lorrain, Gerard Dow przypominający jakąś stronicę ze Sterne'a, Rembrandty, Murille, Velasquezy ciemne i barwne jak poemat lorda Byrona; wreszcie starożytne płaskorzeźby, rżnięte agaty, cudowne onyksy!… Słowem, były tu prace zdolne zniechęcić do pracy, nagromadzenie arcydzieł zdolne zrodzić nienawiść do sztuki i zabić wszelki entuzjazm. Przybył przed Dziewicę Rafaela, ale miał już dosyć Rafaela. Postać Corregia, która dopraszała się spojrzenia, nie uzyskała go. Bezcenna waza ze starożytnego porfiru, której okrężne rzeźby przedstawiały najucieszniej wyuzdaną z rzymskich priapei – rozkosz jakiejś Korynny – zaledwie wzbudziła uśmiech. Dławił się pod szczątkami pięćdziesięciu zamarłych wieków, chory był od tych wszystkich myśli ludzkich, zamordowany zbytkiem i sztuką, przytłoczony tymi odradzającymi się kształtami, które podobne potworom płodzonym pod jego nogami przez jakiegoś złośliwego ducha toczyły z nim walki bez końca.
Podobna w swoich kaprysach do nowoczesnej chemii, która streszcza wszelką istność w gazie, czyż dusza nie tworzy straszliwych trucizn przez nagłe zagęszczenie swoich wzruszeń, swoich sił lub myśli? Czy wielu ludzi nie ginie od piorunującego działania jakiegoś kwasu moralnego nagle rozlanego w ich wewnętrznej istocie?
– Co zawiera ta skrzynka? – spytał, wchodząc do obszernego gabinetu, ostatniego cmentarzyska sławy, wysiłków ludzkich, oryginalności, bogactw i ukazując palcem sporą graniastą skrzynkę mahoniową, wiszącą na gwoździu na srebrnym łańcuszku.
– A, to pryncypał ma klucz – rzekł pyzaty chłopak z tajemniczą miną. – Jeżeli pan pragnie widzieć ten portret, chętnie odważę się uprzedzić pryncypała.
– Odważysz się? – rzekł młody człowiek. – Czy twój pryncypał jest księciem?
– Nie wiem, proszę pana – odparł chłopiec.
Spojrzeli na siebie przez chwilę, obaj jednako zdumieni. Wytłumaczywszy sobie twierdząco milczenie nieznajomego, chłopiec zostawił go w gabinecie.
Czy zanurzyliście się kiedy w bezmiar przestrzeni i czasu, czytając dzieła geologiczne Cuviera? Porwani jego geniuszem czy szybowaliście nad bezkresną otchłanią przeszłości, jak gdyby podtrzymywani ręką czarodzieja? Odkrywając warstwa po warstwie, pokład po pokładzie pod łomami Montmartru lub krzesanicami Uralu owe zwierzęta, których skamieniałe szczątki należą do przedpotopowych cywilizacji, dusza wzdryga się, dostrzegając miliardy lat, miliony narodów, których słaba pamięć ludzka, których niezniszczalna tradycja boska zapomniały i których popioły nagromadzone na powierzchni naszego globu tworzą owe dwie stopy ziemi dające nam chleb i kwiaty. Czy Cuvier nie jest największym poetą naszego wieku? Lord Byron oddał słowami parę duchowych wzruszeń; ale nasz nieśmiertelny przyrodnik odtworzył świat przy pomocy zbielałych kości, odbudował jak Kadmus miasta z zębów, zaludnił tysiące lasów wszystkimi tajemnicami zoologii z paru strzępów torfu, odnalazł pokolenia olbrzymów w stopie mamuta. Te postacie wstają, rosną i zapełniają krajobrazy harmonizujące z ich kolosalnymi kształtami. Jest poetą w swoich cyfrach, jest wzniosły stawiając zero obok siódemki. Ożywia nicość bez wymawiania czarodziejskich zaklęć; bada okruszynę gipsu, dostrzega w niej odcisk i krzyczy wam: „Patrzcie!”. Naraz marmury animalizują się, śmierć się ożywia, świat roztacza się przed nami! Po niezliczonych dynastiach gigantycznych postaci, po pokoleniach ryb i klanach mięczaków, przybywa wreszcie rodzaj ludzki, zwyrodniały produkt wspaniałego typu, zniszczonego może przez Stwórcę. Rozgrzani jego ogarniającym przeszłość spojrzeniem ci wątli ludzie zrodzeni ledwie wczoraj mogą przebyć chaos, wznieść hymn bez końca i wyobrazić sobie przeszłość świata w jakiejś wstecznej Apokalipsie. W obliczu tego przeraźliwego zmartwychwstania od głosu jednego człowieka, ta okruszyna użyczona nam w owym bezkresie bez nazwy, wspólnym wszystkim sferom, który nazywamy CZASEM, ta minuta życia budzi w nas politowanie. Przygnieceni ruinami tylu światów pytamy sami siebie, na co są nasze sławy, nasze nienawiści, nasze miłości; i czy warto przyjmować mozół życia po to, aby się stać w przyszłości niewymiernym punktem? Oderwani od teraźniejszości popadamy w martwotę aż do chwili, w której wejdzie nasz lokaj i oznajmi: „Pani hrabina powiedziała, że oczekuje pana”.
Cuda, których widok ukazał młodemu człowiekowi wszystkie postacie istnienia, wprawiły duszę jego w przygnębienie, jakie rodzi się u filozofa z naukowego spojrzenia na nieznane twory. Żywiej niż kiedykolwiek zapragnął umrzeć; osunął się na krzesło kurulne, pozwalając spojrzeniom swoim błądzić przez fantasmagorie tej panoramy przeszłości. Obrazy rozświetliły się, głowy Dziewic uśmiechnęły się doń, posągi ubarwiły się złudnym życiem. Pod osłoną mroku, wprawione w taniec gorączką, która kipiała w jego obolałym mózgu, twory te ożywiły się i zaczęły pod nim wirować. Każdy magot wykrzywiał się w jego stronę; powieki osób na obrazach wpół opadły na oczy, aby im dać wypocząć. Każdy z tych kształtów zadrżał, zatrząsł się, ruszył się z miejsca, poważnie, lekko, z wdziękiem lub brutalnie, wedle swoich obyczajów, charakteru i budowy. Był to tajemniczy sabat, godny fantasmagorii oglądanych przez doktora Fausta w Brocken. Ale to zjawisko optyczne, zrodzone ze zmęczenia, z napięcia wzroku lub z igraszek zmierzchu, nie mogło przestraszyć nieznajomego. Strachy życia nie miały mocy nad duszą oswojoną ze strachami śmierci. Poddawał się nawet z jakimś drwiącym zadowoleniem kaprysom tego galwanizmu moralnego, którego czary kojarzyły się z ostatnimi myślami dającymi mu jeszcze poczucie istnienia. Cisza panowała dokoła niego tak głęboka, że niebawem zanurzył się w łagodną zadumę, której nastroje, coraz to czarniejsze, towarzyszyły, odcień po odcieniu i jak gdyby czarami, powolnemu ubytkowi światła. Znikający z nieba blask zamigotał ostatnią czerwoną smugą, walcząc przeciw nocy. Młodzieniec podniósł głowę i ujrzał zaledwie oświetlony szkielet, który pochylił gestem powątpiewania głowę z prawej strony ku lewej, jak gdyby chcąc powiedzieć: „Umarli nie chcą cię jeszcze!”. Przesuwając rękę po czole, aby zeń spędzić sen, młody człowiek uczuł wyraźnie chłodny powiew, spowodowany jakby czymś kosmatym, co mu musnęło lica. Zadrżał. Równocześnie szyby odebrzmiały głuchym stukiem; pomyślał tedy, że ta chłodna pieszczota godna СКАЧАТЬ