Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Znachor - Dołęga-Mostowicz Tadeusz страница 16

Название: Znachor

Автор: Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ boją.

      Wiedział, o kim mówi. Cała okolica już od wiosny wiedziała, że to z Ludwikowa, z fabryki, syn właściciela, młody pan Czyński. Za inżyniera za granicami się uczył, a teraz na odpoczynek do rodziców przyjechał. Gadali, że po ojcu miał zarząd fabryki objąć, ale jemu w głowie był tylko ten motocykl, diabelska maszyna, żeby ludziom po nocach spać nie dawać i konie na drogach straszyć.

      Toteż z niechęcią spoglądał stary za tumanem kurzu znikającym na gościńcu. A patrząc w tamtą stronę zobaczył człowieka idącego drogą do młyna. Człowiek szedł wolno, równym krokiem, na plecach niósł węzełek na kiju. Najpierw zdawało się Prokopowi, że to Nikitka, i krew mu napłynęła do twarzy, ale gdy idący zbliżył się, okazało się, że jest już niemłody, z czarną, siwiejącą brodą.

      Przyszedł, ukłonił się, po bożemu pozdrowił i zapytał:

      – Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić? Dzień gorący i pić się chce.

      Młynarz obrzucił go uważnym spojrzeniem, odsunął się, robiąc obok siebie miejsce na ławce i skinął głową.

      – Przysiąść każdemu wolno. A wody u nas, dzięki Bogu, nie brakuje. Ot tam, w sionce, ceber stoi – wskazał za siebie.

      Przybysz wydał mu się sympatyczny. Smutną miał twarz, ale Prokop sam zbyt wiele zmartwień przeżył, by lubił twarze wesołe. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzyło. Od każdego zaś podróżnego człowiek może czegoś ciekawego dowiedzieć się. Ten zaś widać z dalekich stron pochodził, bo jego mowa inna była.

      – A skądże to Bóg prowadzi? – zapytał Prokop, gdy nieznajomy wrócił i usiadł, ocierając wierzchem dłoni krople wody, osiadłe na brodzie i na wąsach.

      – Z daleka. A teraz spod Grodna idę. Za pracą.

      – I od Grodna toś pracy nie znalazł?

      – Owszem, robiłem przez miesiąc u kowala w Mickunach. A robota skończyła się, to i poszedłem dalej.

      – W Mickunach?

      Tak.

      – Znam tamtego kowala. Czy to nie Wołowik?

      – Wołowik, Józef. Z jednym okiem.

      – To prawda. Iskra mu wypaliła. A znaczy się ty sam też kowal.

      Przybysz uśmiechnął się:

      – I kowal, i nie kowal. Każdą robotę znam…

      – Jakże to tak?

      – Ano już lat ze dwadzieścia10 po świecie chodzę, to i nauczyłem się wielu rzeczy.

      Stary zerknął spod krzaczastych brwi.

      – A po młynarskiej części też pracowałeś?

      – Nie, nie zdarzyło się. Ale ja także, panie Mielnik, prawdę powiem. Nocowałem ja w Pobereziu u niejakich Romaniuków. Dobrzy ludzie. I tam słyszałem, że ich syn do pracy u ciebie zgodzony. Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce.

      Prokop nachmurzył się.

      – To ciebie Romaniuki przysłali?

      – Gdzież tam. Ale posłyszałem, to, myślę, skorzystam. Zajść i zapytać nie grzech. Chcesz, to weźmiesz mnie, nie chcesz, nie weźmiesz.

      Prokop wzruszył ramionami.

      – Jakże ja mogę ciebie wziąć, do domu obcego człowieka puścić?

      – Ja i nie napraszam się.

      – To i mądrze robisz. Nie znam ciebie ani nikt ciebie tu nie zna. Sam rozumiesz. Może ty i dobry człowiek, bez żadnych złych zamiarów, ale może i zły. Nawet twego nazwiska nie wiem, ani skąd ty rodem.

      – Nazwisko moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza.

      – Kto by go wiedział, gdzie ten sam Kalisz.

      – Pewno, że daleko.

      – Świat jest wielki – westchnął Prokop – a ludzie na nim rozmaici.

      Zapanowało milczenie, lecz młynarz po chwili zapytał:

      – A cóż ty chodzisz, że miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz?

      – Nie mam.

      – I baby swojej nie masz?

      – Nie.

      – A dlaczego?

      – Nie wiem… Od baby nic dobrego na świecie.

      – Co prawda, to prawda – przyznał Prokop – przez nie tylko zgorszenie i kłopoty. Ale zawsze należy się ożenić. Takie prawo boskie.

      I pomyślał stary Prokop, że to prawo dla niego okazało się okrutne. Urodziła mu wprawdzie żona trzech synów i córkę, ale nie na pociechę, tylko na nieszczęście.

      Rozmyślania jego przerwał przybysz:

      – Pewno, że mnie nie znasz. Ale przecie u ludzi pracowałem, świadectwa mam. Możesz je przeczytać.

      – I czytać nie będę. Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego.

      – Dokumenty też w porządku. Żebym złodziej był, nie pracy bym szukał, tylko co ukraść. Jakbym był złodziejem, to już dawno zamknęliby mnie w więzieniu. A ja już dwanaście lat chodzę. I nawet nie miałbym ukryć się u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam.

      – A dlaczegóż nie masz?

      – A ty masz? – zapytał przybyły.

      Młynarza to zastanowiło.

      – Jakże? Mam rodzinę.

      – Ale jakby, nie daj Boże, wymarła, to znalazłbyś bliskich?… Znalazłbyś życzliwych, serdecznych, co pomogliby ci w biedzie?…

      Nieznajomy mówił jakby z goryczą i patrzył w oczy Prokopowi.

      – Nikt nie ma bliskich – zakończył, a Mielnik nic na to nie odpowiedział.

      Pierwszy raz w życiu podsunięto mu taką myśl i wydała mu się prawdziwą. Toteż przyjaźniej spojrzał na przybysza.

      – Co tam ludzie o mnie mówią czy myślą – powiedział – niewiele mnie to obchodzi. Pewno i tobie bajek naopowiadali. Ale ja sam wiem, jak należy się żyć. Krzywdy ani biedy niczyjej nie chcę. Przyjdzie kto do mnie, to głodny nie odejdzie. Bogiem się świadczę! Tak i tobie powiem: mnie chleba nie brakuje i ty się najesz. Pewne i to, że nie pozwolę ci w rowie przenocować. Kąt się znajdzie. Ale roboty dla ciebie nie mam. Tak ci powiem: wydajesz się i niegłupi człowiek, i może uczciwy. Ale mnie potrzebny robotnik zdrowy, silny, młody. A ty już swój wiek masz.

      Na СКАЧАТЬ



<p>10</p>

lat ze dwadzieścia – dalej w tekście inaczej: dwanaście. [przypis edytorski]