Название: Odzyskanie czasu
Автор: Bao Shu
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
Серия: s-f
isbn: 9788381887441
isbn:
Prolog
Pierwszy rok ery schyłkowej, godz. 0.0:0, koniec wszechświata
Dawno, dawno temu w innej galaktyce…
Gwiazdy wciąż świeciły jasno, galaktyka wciąż wirowała jak potężna rzeka, a za każdym słońcem wciąż kryły się niezliczone formy życia, oddzielone od siebie bezmiarem kosmosu. Chowały się w odległych zakamarkach galaktyki, powstawały, rozwijały się, walczyły o przetrwanie i zabijały; rytm życia i jęki śmierci wypełniały tę nieznaną galaktykę tak jak wszystkie inne części wszechświata.
Jednak ten stary i rozległy wszechświat zbliżał się do końca swego istnienia.
W sferze o promieniu dziesięciu miliardów lat świetlnych gwiazdy umierały jedna po drugiej w niewyobrażalnym tempie. Znikały cywilizacje, gasły galaktyki… i wszystko wracało do próżni, jakby nigdy nie istniało.
Niezliczone formy życia w tej galaktyce nie wiedziały jeszcze, że wszystkie ich zmagania i porażki, ukrywanie się i zabijanie, straciły znaczenie. W tej części wszechświata miała wkrótce zajść straszna, nieprzewidywana zmiana. Ich byt miał się obrócić w niebyt.
Tę leżącą na uboczu galaktykę oświetlały słabe fotony docierające przez bezkresny mrok przestrzeni kosmicznej z martwych już, odległych o miliardy lat świetlnych innych galaktyk niczym litery bez odbiorców, opisujące minione legendy tych, którzy przeminęli.
Jeden z tych promieni wydobywał się z ledwie zauważalnego zakątka wszechświata zwanego niegdyś „Drogą Mleczną”. Był tak nikły, że nie mogły go dostrzec oczy większości żywych istot, ale niósł niezliczone legendy, które kiedyś poruszały niebo i ziemię, wstrząsały wiarą i rozumem.
Ye Wenjie, Mike Evans, Ding Yi, Frederick Tyler, Zhang Beihai, Bill Hines, Luo Ji, Thomas Wade…
Baza Czerwony Brzeg, Ruch na rzecz Ziemskiej Trisolaris, program Wpatrujących się w Ścianę, program Klatka Schodowa, Dzierżyciele Miecza, program Schron…
Te starożytne opowieści pozostawały tak żywe, jakby przedstawione w nich wydarzenia rozegrały się wczoraj; postacie bohaterów i świętych wciąż mrugały między gwiazdozbiorami. Zniknęła jednak wiedza o nich i nie został nikt, kto zauważyłby, że przeminęli. Opadła kurtyna i aktorzy zeszli ze sceny, publiczność rozwiały wiatry, dawno temu runął nawet sam teatr.
Trwało to, aż…
W bezkresnej ciemności kosmosu, w zapomnianym zakątku odległym od jakiejkolwiek gwiazdy, z nicości wyłonił się duch.
Słabe lśnienie gwiazd rysowało kształt z grubsza przypominający stworzenie zwane niegdyś „człowiekiem”. Duch wiedział, że w promieniu miliardów lat świetlnych od tego miejsca nie ma żadnej innej istoty, która mogłaby rozpoznać ludzki kształt. Jego świat i rodzaj, do którego należał, zniknęły bez śladu dawno temu. Ten rodzaj stworzył niegdyś cywilizację, która rozświetliła galaktykę, podbiła miliardy światów, zniszczyła niezliczonych wrogów i stworzyła wspaniałe eposy, ale zatonął w rzece dziejów, która z kolei wpadała do oceanu czasu. Teraz miał wyschnąć nawet ten ocean.
Ale pod koniec wszechświata, w chwili, gdy czas miał przestać płynąć, ten duch uparcie pragnął nadal pisać opowieść, która już się zakończyła.
Unosząc się w ciemności, duch wyciągnął kończynę – nazwijmy ją ręką – i rozprostował pięć palców. W jego dłoni znajdowała się mała srebrna świetlna plamka.
Gdy patrzył na tę srebrną plamkę jak pogrążony we wspomnieniach, w jego oczach odbijały się niezliczone gwiazdy. Świetlna plamka tańczyła nad jego dłonią niczym robaczek świętojański, tak mała, że w każdej chwili mogła zgasnąć, ale przy tym, podobnie jak w osobliwości przed narodzinami wszechświata, zawierały się w niej wszystkie możliwości. Była miniaturowym tunelem w czasoprzestrzeni, połączonym z wielką czarną dziurą w jądrze galaktyki, i mogła wyzwolić tyle energii co cała ta galaktyka.
Po jakimś czasie – nie wiadomo jak długim, ponieważ w pobliżu nie było nikogo, kto zmierzyłby jego upływ – duch wydał polecenie. Jasna plamka przemieniła się w srebrzystą nić ciągnącą się w dal niczym nieskończona oś czasu. W następnej chwili z nici powstała biała płaszczyzna. Gdy płaszczyzna ta pofałdowała się i pogrubiała, pojawił się trzeci wymiar, ale jej grubość była znikoma w porównaniu z długością i szerokością. Duch rozwinął ogromny arkusz czystego papieru rysunkowego i teraz unosił się nad nim.
Rozpostarł ręce i poszybował. Jego ruch wywoływał lekki powiew i z niczego zmaterializowała się atmosfera. Arkusz papieru pod jej powłoką zdawał się reagować na ten powiew, tworząc zmarszczki i fale, które zakrzepły w góry, wzgórza, wąwozy i równiny.
Potem pojawiły się ogień i woda. Z czystej energii powstawały wodór i tlen i łączyły się ze sobą w huku wybuchów w płomienie, które zlewały się w morze ognia. Wytworzone w wyniku tej reakcji cząsteczki wody zbijały się w krople, te z kolei w mgły i chmury, z których potem lunął na nowo narodzoną ziemię rzęsisty deszcz. Ulewa zalała równiny, zamieniając je w rozległe oceany.
Duch przeleciał nad wodami niczym gigantyczny ptak i siadł na pustej plaży. Wyciągnął ręce, jedną w stronę fal, drugą w stronę wzgórz, i jednocześnie obie podniósł. Zgromadzone w jego ciele brontobajty danych, czerpiąc energię z otoczenia, nabrały kształtów – w wodzie i na ziemi pojawiło się życie, jakby przeniesione tam przez cyklon. Nad fale wyskakiwały ławice ryb i wieloryby, by oddać cześć swemu stwórcy, z ziemi wyrosły trawy i kępy drzew, a między nimi przemykały zwierzęta biegające i pełzające. Po niebie fruwały stada ptaków. Ten nowy świat był pełen zgiełku życia, a gdy zmaterializowały się stworzenia, powstały też lasy, sawanny, jeziora i pustynie.
Po wykonaniu tych zadań duch wciąż odnosił wrażenie, że na tym świecie brakuje czegoś ważnego. Patrzył w zamyśleniu na ciemne niebo, aż w końcu uświadomił sobie, czego tam nie ma. Palcem wskazującym nakreślił na czarnym aksamicie firmamentu koło. Potem, cofnąwszy dłoń, pstryknął tym palcem i kciukiem i w koło strzeliła iskra, zamieniając je w ognisty krąg. Ponownie pojawiło się znane słońce, a przynajmniej tak się wydawało. Gdy jego promienie przeniknęły przez atmosferę, cały świat pojaśniał. Niebo, czyste i gładkie jak lustro, uzyskało lazurowy kolor, ciemnobłękitne morze skrzyło się i lśniło.
Duch skąpał się w świetle, któremu przywrócił istnienie. Zauroczony podniósł delikatnie głowę.
„Jest jak w dawno minionym złotym wieku…” – pomyślał.
Promienie słońca padały na jego skórę i włosy, tworząc sylwetkę typowego człowieka. Teraz stało się oczywiste – a przynajmniej stałoby się, gdyby był tam ktoś, kto by to obserwował – że owa istota nie jest duchem, lecz osobą, mężczyzną z istniejącego dawno temu świata, zwanego niegdyś „Ziemią”.
I ten nowy świat, podobnie jak mityczna Ziemia, przyzywał go, wabiąc poczuciem swojskości.
Był to cień rzucany pod koniec wszechświata przez tę starą planetę długo po zniszczeniu zarówno jej, jak i niezliczonych ludzkich cywilizacji, które ją zamieszkiwały.
СКАЧАТЬ