Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 2

Название: Kariera Nikodema Dyzmy

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz

Издательство: PDW

Жанр: Классическая проза

Серия:

isbn: 9788311152465

isbn:

СКАЧАТЬ i ruszył do drzwi. Minął go pikolo z tacą tartinek, w nozdrza uderzył smakowity esencjonalny zapach kuchni.

      Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewiele. Ruszył wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki i wyłowił niklową monetę.

      „Ostatni” – pomyślał.

      Zbliżył się do budki z papierosami.

      – Dwa grandpriksy.

      Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek, wsparty na kiju, rzucił nań spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w ręku raz po raz wyglądała tramwaju.

      Obok niego, niecierpliwie się kręcąc, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie była to książka, lecz taka teczka, oprawna w szare płótno; gdy chłopak stanął profilem, widać było plikę listów, jakie zawierała, i brzeżek kilkudziesięciu kartek, na których kwitują odbiorcy korespondencji.

      Przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę nosił sam, będąc gońcem u rejenta Windera, jeszcze przed wojną, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Tylko rejent zawsze używał kopert niebieskich, a te były białe.

      Nadjechała „dziewiątka” i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, zawadził jednak przy tym teczką o poręcz i listy się rozsypały.

      „Ma szczeniak szczęście, że dziś sucho” – pomyślał kandydat na fordansera, przyglądając się chłopcu, który zbierał listy. Tramwaj ruszył i jeden ześliznął się po stopniu, i spadł na jezdnię. Kandydat na fordansera podniósł białą kopertę i począł nią machać za odjeżdżającym tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie zauważył.

      Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:

      JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu.

       Al. Ujazdowskie 7.

      Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:

      Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt zaprosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie, który wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.

      U dołu drobnymi literami podano:

      Strój balowy – ordery.

      Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.

      Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa? Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.

      Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania, pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.

      – Pech.

      Wzruszył ramionami i, trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucką. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę.

      Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiecy:

      – Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi.

      Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.

      – No i co – odezwała się kobieta – znowu pan miejsca nie znalazł?

      – Znowu…

      – Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.

      Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod Słoniem” na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś…

      Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, gdyż zapytała:

      – Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj coś dla pana znajdą.

      – Przecież mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.

      – Poumierali?

      – Poumierali.

      Walentowa skończyła obieranie kartofli i, stawiając sagan na ogniu, zaczęła:

      – Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektur, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu ni ma. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czym komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie…

      – Niech uważa – przerwał Dyzma – bo jak ją złapią, że bez książeczki… No!

      Walentowa przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.

      – Co pan kracze! – rzuciła opryskliwym głosem. – Pilnuj pan siebie. I tak już za trzy tygodnie nie płaci, a tylko miejsce zajmuje. Ważny mi sublikator.

      – Zapłacę – bąknął Dyzma.

      – Zapłacisz pan albo nie. A piętnaście złotych to i tak pół darmo, ale piechotą nie chodzą. A pan co do jakiej roboty się weźmie, to i zara wyleją…

      – Któż to taki pani Walentowej powiedział?

      – O, wa, wielka tajemnica. Toć pan sam Mańce opowiadał.

      Zaległa cisza.

      Dyzma odwrócił się do okna i przyglądał się odrapanym murom podwórza. Istotnie, prześladował go jakiś pech. Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wydalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. Rejent Winder trzymał go jeszcze najdłużej. Może dlatego, że mały Nikodem Dyzma znał język niemiecki o tyle, że rozumiał, dokąd go posyłano. Później Urząd Poczty i Telegrafu, nędzna pensja i wieczne przyczepki. Wojna, trzy lata służby w taborach baonu telegraficznego i jedyny awans na frajtra. Znowu poczta w Łyskowie, nim nie przyszła redukcja. Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu okazało się, że nie umie utrzymać półek СКАЧАТЬ