Название: Mistrz i Małgorzata
Автор: Михаил Булгаков
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
isbn: 9788311151024
isbn:
– A szkoda! – odciął się zadziorny poeta.
– Mnie również żal – przyznał nieznajomy, błyskając okiem, i kontynuował: – Jednak nie daje mi spokoju taka oto kwestia: jeśli Boga nie ma, to powstaje pytanie, kto kieruje życiem ludzkim i w ogóle całym porządkiem świata?
– Człowiek sam kieruje – pospiesznie, z gniewem odparł Bezdomny na to, trzeba przyznać, niezbyt jasne pytanie.
– Pan wybaczy – łagodnie odezwał się nieznajomy – żeby móc kierować, trzeba mieć sprecyzowany plan na jakiś choć trochę dłuższy okres. Niech mi więc będzie wolno spytać, jak człowiek może tym kierować, jeśli nie tylko jest pozbawiony możliwości sporządzenia jakiegokolwiek planu, choćby na śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na jakieś tysiąc lat, ale nawet nie może być pewien własnego jutra? I w rzeczy samej – tu nieznajomy odwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że na przykład pan zacznie kierować i rozporządzać innymi oraz sobą i w ogóle, że tak powiem, znajdować w tym smak, a tu nagle okazuje się, że ma pan… kche, kche!.. raka płuc… – Cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak gdyby myśl o raku płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, raka – mrużąc oczy jak kot, powtórzył to dźwięczne słowo – i już pańskie zarządzanie skończone! Niczyj los, oprócz własnego, już pana nie obchodzi. Bliscy zaczynają pana okłamywać, czując, że coś jest nie w porządku, pan biega od uczonych medyków do szarlatanów, a czasem być może nawet do wróżek. Sam pan rozumie, że zarówno pierwsze, jak i drugie, podobnie jak trzecie, absolutnie jest bez sensu. I wszystko skończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno sądził, że czymś kieruje, teraz leży nieruchomo w drewnianej skrzyni, a otoczenie, przekonane, że pożytku z leżącego już nie będzie, spopiela go w piecu. A bywa jeszcze gorzej: ledwie człowiek pomyśli o wyjeździe do Kisłowodzka – tu cudzoziemiec spojrzał na Berlioza spod zmrużonych powiek – zdawałoby się błaha rzecz, ale i tego nie może zaplanować, bo nie wiedzieć czemu poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy powie pan, że ten człowiek sam w ten sposób sobą pokierował? A nie lepiej myśleć, że kierował nim ktoś całkiem inny? – I tu nieznajomy dziwnie zachichotał.
Gdy Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego monologu o raku płuc i tramwaju, owładnęły nim trwożne myśli: „To nie jest cudzoziemiec! Nie cudzoziemiec! To jakiś bardzo dziwny typ… ale w takim razie któż to jest?”.
– Widzę, że chciałby pan zapalić? – nieznajomy nieoczekiwanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan woli?
– A co, ma pan wybór? – markotnie spytał poeta, któremu właśnie skończyły się papierosy.
– Jakie pan woli? – powtórzył nieznajomy.
– No, „Naszą markę” – ze złością odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyjął z kieszeni papierośnicę i podał Bezdomnemu.
– „Nasza marka”.
I redaktora, i poetę zdumiał nie tyle fakt, że w papierośnicy była właśnie „Nasza marka”, co sama papierośnica. Była dużych rozmiarów, zrobiona z czystego złota, a gdy się otworzyła, na jej wieczku rozbłysnął błękitnym i białym blaskiem brylantowy trójkąt.
W tej samej chwili literaci pomyśleli każdy co innego. Berlioz: „Nie, cudzoziemiec!”, Bezdomny: „A niech go diabli!”.
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, natomiast niepalący Berlioz podziękował.
„Trzeba będzie zaoponować – zdecydował się Berlioz – owszem, człowiek jest śmiertelny, nikt nie przeczy. Rzecz wszakże w tym, że…”
Nie zdążył jednak wymówić tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec:
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale byłoby to jeszcze pół biedy. Gorzej, że czasem śmierć przychodzi znienacka, ot, w czym sęk! I nikt nie może przewidzieć nawet tego, co będzie robił dziś wieczorem.
„Jakieś bezsensowne stawianie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprzeczył:
– No, to już duża przesada. Dzisiejszy wieczór mam zaplanowany mniej więcej dokładnie. Oczywiście, rozumie się, jeśli na Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła ni z tego, ni z owego nikomu nigdy na głowę nie spada – przerwał mu nieznajomy mentorskim tonem. – Zapewniam, że panu w żadnym razie nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.
– A pan może wie jaką dokładnie? – z całkiem naturalną w tej sytuacji ironią spytał Berlioz, dając się wciągnąć w ten zupełnie absurdalny spór. – I powie mi pan?
– Chętnie – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby miał zamiar uszyć mu garnitur, i przez zęby mruknął coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zaszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…”. Po czym oznajmił głośno i radośnie: – Utną panu głowę!
Bezdomny z wściekłością wybałuszył oczy na nietaktownego nieznajomego, Berlioz zaś spytał z krzywym uśmiechem:
– A kto konkretnie? Wrogowie? Interwenci?
– Nie. Rosyjska kobieta, komsomołka.
– Hm… – mruknął Berlioz zgorszony żarcikiem nieznajomego. – No, pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne.
– Ja też proszę o wybaczenie – powiedział cudzoziemiec – ale tak będzie. Aha, chciałbym spytać, co pan zamierza robić dzisiaj wieczorem, jeśli to nie tajemnica?
– Żadna tajemnica. Teraz wstąpię do siebie na Sadową, a później, o dziesiątej wieczorem w Massolicie mam zebranie, któremu będę przewodniczył.
– Nie, absolutnie tak nie będzie – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.
– A to dlaczego?
– Dlatego – odparł cudzoziemiec i przez zmrużone powieki spojrzał na niebo, gdzie wyczuwając już wieczorny chłód, bezgłośnie szybowały czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, nawet nie tylko kupiła, ale już go rozlała. Więc zebranie się nie odbędzie.
Po tych słowach, co zupełnie zrozumiałe, pod lipami zapadła cisza.
– Przepraszam – po chwili odezwał się Berlioz, zerkając na bajdurzącego cudzoziemca. – Co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy… i co za Annuszka?
– Olej słonecznikowy ma to do rzeczy – nagle odezwał się Bezdomny, najwidoczniej decydując się wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy wam, obywatelu, nie zdarzało się odwiedzać kiedyś szpitala dla umysłowo chorych?
– Iwanie!… – zawołał z cicha Michaił Aleksandrowicz.
Jednak cudzoziemiec wcale się nie obraził i wesoło się roześmiał.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, nie spuszczając z poety oka. – Gdzie to ja nie СКАЧАТЬ