Название: Wzlot Persopolis
Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788366409729
isbn:
Formalnie nic się potem nie zmieniło. Długi lot w nieważkości przed hamowaniem do wejścia we wrota i podejściem do Medyny przebiegł zgodnie z planem. Houston w celi był ponury i niezadowolony, ale bezpieczny. Ich zadania, harmonogramy, przyzwyczajenia i zwyczaje nie uległy zmianie. Jedyne, co się zmieniło, to ich znaczenie. To był ich ostatni wspólny lot. Bobbie czuła, jakby zmieniało się coś w jej ciele.
James Holden od początku był dziwnym człowiekiem. Jeszcze zanim go poznała, był kimś, kto wysunął oskarżenia przeciwko Marsowi. Potem go ocalił. Sądząc z tego, co myślała na jego temat, spora część ludzkości, był oportunistycznym narcyzem lub bohaterem wolności słowa, narzędziem SPZ, ONZ lub nieobliczalnym szaleńcem, który przed nikim nie odpowiadał. Ona też go za takiego miała, nawet w większym stopniu, niż sądziła, gdy pierwszy raz znalazła się na Rosynancie. Od tamtego czasu, dzień za dniem, czasem godzina za godziną, rzeczywisty człowiek i jego reputacja coraz bardziej się rozchodziły. Kapitan James Holden, z Rosynanta był osobą rozpoznawaną wszędzie. Znany jej Holden był facetem pijącym za dużo kawy, podniecającym się dziwnymi rzeczami i zawsze zdającym się po cichu martwić, że świat naruszy jego specyficzną i nieprzewidywalną moralność. Te jego dwie wersje były ze sobą związane mniej więcej tak, jak ciało i jego cień. Owszem, związane. Jedna nierozerwalnie połączona z drugą, tak. Ale nie były tym samym.
A teraz odchodził, a Naomi wraz z nim. Utrata jej też była czymś bardzo dziwnym, ale innym. Naomi aktywnie walczyła, by nie stać się znaną osobą, zawsze pozwalała swojemu ukochanemu stanąć na scenie, żeby ona nie musiała tego robić. Kiedy odejdzie, nie zmieni to historii opowiadanych przez innych o Rosynancie tak bardzo, jak w przypadku Holdena, ale Bobbie to jej będzie bardziej brakować. O ile Holden był publiczną twarzą statku, Naomi była osobą, której Bobbie bezgranicznie ufała w ich praktycznym życiu codziennym. Cokolwiek mówiła Naomi, było to prawdą. A jeśli nie było to ściśle dokładne, to przynajmniej na tyle bliskie, że Bobbie i pozostali mogli na tym polegać.
Kiedy odejdą, nic nie będzie takie samo. Bobbie czuła związany z tym smutek. Ale, ku własnemu zaskoczeniu, również radość. Stwierdziła, że powtarza ciągle te same czynności, krąży po statku, sprawdzając wszystko, co zostało już sprawdzone, zaznaczając każdy element, który wydawał się jej nieprawidłowy – poziom ciśnienia gazu spadający odrobinę za szybko, drzwi z oznakami zużycia, przełącznik zasilania po dacie wymiany – a i sam statek się zmienił. Teraz był jej. Kiedy kładła dłoń na ścianie i czuła wibracje wymienników, to był jej statek. Kiedy budziła się przypięta do pryczy przeciążeniowej, nawet ciemność była inna.
Była marine – zawsze nią będzie, nawet jeśli ta rola nie będzie już jej pasować. Objęcie dowództwa Rosynanta wydało się jej właściwe w sposób, którego się nie spodziewała. Perspektywa zajęcia fotela kapitańskiego niosła ze sobą takie samo poczucie zagrożenia i oczekiwania, jakie towarzyszyło kiedyś zakładaniu pancerza wspomaganego. Miała wrażenie, jakby jej stary skafander zmienił się z czasem – przynajmniej tak bardzo, jak zmieniła się ona – i stał się okrętem. Owszem, zużytym. Nie najnowszym, ale wciąż groźnym. Pobrużdżonym, ale pewnym. Nie tylko metaforą tego, kim Bobbie była, ale też kim chciała się stać.
Wierzyła, że pozostali – Aleks, Amos, Clarissa – traktowali zmianę na takim luzie, jaki okazali podczas przemowy Holdena. I wcześniej zostawiłaby to bez komentarza. Zanim był to jej statek.
Teraz, gdy miała zostać kapitanem, jej obowiązkiem było sprawdzenie, jak jest naprawdę.
Amosa znalazła w warsztacie, jak zwykle przeskakiwał przez kanały omawiające strategie utrzymania sprawności i bezpieczeństwa starego okrętu, takiego jak ich. Biała szczecina z tyłu czaszki sugerowała, że nie golił się od kilku dni. Lecieli w nieważkości, oszczędzając masę odrzutową, ale zaczepił się o pokład, jakby przewidywał nagłą zmianę. Może faktycznie tak było, choćby tylko z przyzwyczajenia. Jego potężne, pełne blizn ręce stukały w monitor, przechodząc z tematu na temat w strukturze programu – naprawy strukturalne pancerzy koronkowych, wykwity w bakteryjnych wymiennikach powietrza, autoadaptacyjne sieci zasilające. Wszystkie niezliczone usprawnienia powstałe dzięki badaniu technologii obcych. Rozumiał to wszystko. Czasami łatwo było zapomnieć o głębi skupienia i inteligencji kryjącej się za radosną przemocą Amosa.
– Hej, wielkoludzie – rzuciła Bobbie, zatrzymując się przy jednym z uchwytów.
– Cześć, kapitan Babs – odpowiedział.
– Jak leci?
Obejrzał się na nią.
– No cóż, trochę niepokoję się o płyty, które umieściliśmy przy silniku w tej stoczni na Stoddard. Sporo ludzi zgłasza rozwarstwienia w tej partii przy dużych dawkach promieniowania. Pomyślałem, że gdy dotrzemy do Medyny, powinienem wyjść na zewnątrz i je obejrzeć. Nie chciałbym, żeby zmieniły się w proszek, gdy będziemy ich potrzebować.
– Byłoby niefajnie – zgodziła się Bobbie.
– Pancerze koronkowe są świetne, gdy są świetne – rzucił Amos, odwracając się z powrotem do ekranu.
– A jak z resztą? – zapytała Bobbie.
Amos wzruszył ramionami, przełączając program.
– Chyba jest jak jest.
Zapadła między nimi cisza. Bobbie podrapała się po karku i dźwięk paznokci na skórze zabrzmiał głośniej niż wszystko inne w pomieszczeniu. Nie wiedziała, jak zapytać, czy naprawdę nie przeszkadza mu, że Holden i Naomi zostawiają go, odchodząc.
– Nie przeszkadza ci, że Holden i Naomi odchodzą?
– Nie – potwierdził Amos. – Dlaczego pytasz? Ty się tym martwisz?
– Trochę – przyznała Bobbie, z zaskoczeniem odkrywając, że to prawda. – To znaczy, wiem, że spodziewałeś się tego, jeszcze zanim sprawa dotarła do Holdena. Chyba wszyscy się z tym liczyliśmy, ale ty latałeś z nimi bardzo długo.
– Owszem, ale w Holdenie najbardziej lubiłem świadomość, że jest gotów przyjąć kulę za każdego członka załogi. A jestem całkowicie pewien, że ty rzeczywiście kilka za nas oberwałaś, więc to się nie zmienia – wyjaśnił Amos, a potem na chwilę urwał. – Choć możesz porozmawiać ze Złotko.
– Tak myślisz?
– Tak – potwierdził Amos.
I to wszystko. Bobbie opuściła warsztat.
Clarissa siedziała w ambulatorium, przypięta do jednego z automatycznych lekarzy. Rurki biegły z cicho mruczącej maszynerii do gniazda wszczepionego w bok kobiety, krew wypływała ze szczupłego ciała i była pompowana z powrotem. Skóra koloru woskowej świecy mocno napinała się na kościach policzkowych. Mimo wszystko uśmiechnęła się i uniosła dłoń na powitanie, gdy Bobbie wpłynęła do środka. Jako techniczka, Clarissa Mao zawsze była jedną z najlepszych, z jakimi Bobbie pracowała. Miała poczucie, że siłą napędową szczupłej kobiety było coś w rodzaju gniewu i desperacji. Pracowała, by odsunąć od siebie jakiś głębszy СКАЧАТЬ