Kiczery. Adam Robiński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kiczery - Adam Robiński страница 9

Название: Kiczery

Автор: Adam Robiński

Издательство: PDW

Жанр: Путеводители

Серия: Sulina

isbn: 9788380499577

isbn:

СКАЧАТЬ równomierności, nie posuwa się w jednostajnym rytmie, ale ruchem wirowym, z zahamowaniami i nagłymi przełomami, powraca w stale zmiennej formie i rozwija się nie wiadomo w jakim kierunku? Zacofane i zapomniane okolice w naszym własnym kraju były do niedawna tak samo poza czasem, jak kiedyś zamorskie, nieodkryte jeszcze kontynenty, i dotąd, nawet w takiej metropolii czasu jak Londyn, pewne obszary znajdują się poza czasem. Umarli są poza czasem, tak samo umierający i obłożnie chorzy u siebie w domu albo w szpitalach, i nie tylko oni, wystarczy przecież pewne quantum osobistego nieszczęścia, aby nas odciąć od wszelkiej przeszłości i wszelkiej przyszłości. Faktycznie – mówił Austerlitz – sam nigdy nie posiadałem zegara, ani zegara z wahadłem, ani budzika, ani zegarka kieszonkowego, a już tym bardziej na rękę. Zegar zawsze wydawał mi się czymś śmiesznym, czymś doszczętnie zakłamanym, może dlatego, że pod wpływem jakiegoś dla mnie samego niezrozumiałego impulsu stale buntowałem się przeciwko władzy czasu i nie chciałem mieć nic wspólnego z tak zwanymi bieżącymi wydarzeniami, w nadziei, jak myślę dziś – mówił Austerlitz – że czas nie przemija, nie odchodzi w przeszłość, że mogę się cofnąć w czasie, że tam wszystko będzie tak jak przedtem albo, ściślej mówiąc, że wszystkie momenty czasu istnieją jednocześnie obok siebie, innymi słowy, że nic z tego, co opowiada historia, nie jest prawdą, że to, co się wydarzyło, wcale się jeszcze nie wydarzyło, ale dopiero wydarza się w chwili, kiedy o tym myślimy, co naturalnie z drugiej strony otwiera beznadziejną perspektywę wciąż trwającej niedoli i nigdy niekończącej się udręki.

      Akapit ten był zbyt długi, by stać się mottem książki, i zbyt trafny, by całkiem go zignorować. Tym bardziej że Sebald też miał coś do powiedzenia o Chatwinie. Sukcesu W Patagonii Niemiec upatrywał w uniwersalnej wizji jej autora. Opisy eksterytorialnej krainy gdzieś na krańcu świata – przekonywał – w której walijscy uchodźcy jeszcze sto lat po przybyciu śpiewają swoje kalwińskie pieśni, starając się przekrzyczeć huk wiatru pod lodowoszarym niebem, dotykają bowiem najczulszych strun naszej zbiorowej wyobraźni.

      15

      W budzie przy dworcu w Starym Samborze zamówiliśmy zimną soliankę i gorącą herbatę. W oczy rzucały się przede wszystkim złote zęby roześmianej sprzedawczyni oraz koraliki jej skoliotycznego liczydła. Z gracją pianistki odliczała należne hrywny. Przygarbionego dziadka w obdartej kurtce, z której puch wyłaził każdym szwem, nie dało się nie zobaczyć i nie usłyszeć, bo przez ramię miał przerzucony kilof. Z trzonka zwisała pleciona torba.

      – Kilofy zostawiamy na zewnątrz – powiedziała ekspedientka, a potem znów się uśmiechnęła.

      Po śniadaniu ruszyliśmy na południe, przez Turkę, i dalej wzdłuż meandrującego Stryju. Śnieg padał niepozorny, ale wytrwały. Asfalt był biały i zadziwiająco równy. Na którejś przełęczy – to musiało być nieopodal szczytu Szymanki – ktoś usypał przy drodze kopczyki żwiru. Jeden obok drugiego, co kilkadziesiąt metrów, i jeszcze łopata. Tak, by co któryś przejeżdżający kierowca przysłużył się ogółowi, poprawiając warunki jazdy. W Wysocku pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak koń wpada w poślizg. Ostry, lewy zakręt na zjeździe z górki, tylne kopyta zgubiły trzymanie, zad runął na ziemię, a przerażony woźnica sunął na zewnętrzną. Kilka sekund trwała walka zwierzęcia z grawitacją, a nogi szurały po lodzie. Wreszcie zwierzę wstało i wyciągnęło wóz na prostą. Z tego wszystkiego o mały włos sami nie skończyliśmy na poboczu.

      Za cel obraliśmy Libuchorę, żeby zobaczyć, co byłoby, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Zanim je wyludniono, wschodniokarpackie doliny były przepełnione. Domy stały w nich gęsto jak na wielkomiejskich blokowiskach. Libuchora pozostawała tego na wpół żywym świadectwem. Na mapie setce wieś zajmowała tyle co palec wskazujący dorosłego człowieka z nasadą, a więc jakieś dziesięć zabudowanych kilometrów. Jak z warszawskich Kabat do Śródmieścia.

      Początkowo jechaliśmy czymś na kształt asfaltu, potem nawierzchnia stała się zupełnie nieistotna, bo i tak była tylko podbudową dla grubej warstwy śniegu. Przyklejona do rzeczułki droga wiła się raz po jednej, raz po drugiej jej stronie, wreszcie sama stawała się zamarzniętym potokiem. Wieś rozlała się po całej długości doliny. Od północy i południa otulały ją wysokie na niemal tysiąc metrów nad poziom morza wzniesienia. Jedlina, Kruchła, Harasymowata. To wszystko brzmiało bardzo swojsko i znajomo. Libuchora zdawała się wyrazem cierpliwego dialogu człowieka z otoczeniem. Stulecie po stuleciu pokornie dreptała w górę strumienia, zdobywając kolejne przysiółki doliny. Trzy cerkwie prawosławne, dwie greckokatolickie, kilka sklepów, trzy szkoły. Przed jedną z nich trzech łebków kopało piłkę wśród metrowych zasp. Okutani w czapki, szaliki i puchówki uprawiali ponurą wersję podwórkowej dyscypliny, w którą wszędzie indziej grało się boso na piachu lub w korkach za parę stów na sztucznej trawie. Od połowy domów wiało bezludziem, drewniane, kryte strzechą chyże ledwie trzymały pion. Dach w dach, płot w płot. Z mało którego komina leciał dym, a za firankami nie migały żadne postacie. Wieś hibernowała, przeczekiwała zimę pod grubymi pierzynami, nie marnując energii na zbędne przejawy bytowania. Jeśli wierzyć archeologowi Zdzisławowi Skrokowi, który przyjechał tu kilka lat przede mną, Libuchora czerpała energię z ziemniaków. „Ziemniaki gotowane i podawane na zimno z olejem i cebulą, ziemniaczane talarki smażone na patelni, ziemniaki w ukraińskim barszczu, w perohach, czyli w ruskich pierogach, w hułubcach, czyli gołąbkach, w duriadach, czyli plackach na oleju, które my ku zdziwieniu Węgrów nazywamy plackami węgierskimi”. Na wieczór jego gospodarz, miejscowy ksiądz unicki, raczył gościa domową horyłką, a jakże, z kartofli. Nie do końca wiedziałem jednak, czy Skrokowi można ufać. Jego krajoznawcza relacja w pewnym momencie zbaczała na niebezpieczne tory, w snach odwiedzały go upiory i węgierscy sołdaci, a na jawie spotkał swojego doppelgangera. Być może w piwniczce duchownego było po prostu zbyt dużo samogonu.

      Po godzinie jazdy przez wieś zaparkowaliśmy na końcu drogi, za ostatnim domem. Mapa zdradzała, że gdzieś tu znajduje się turbaza, po naszemu schronisko, ale na razie chcieliśmy drapać się na główną grań Karpat. Stokówką niedawno ktoś musiał jechać, bo mimo grubej warstwy śniegu dało się za nią wodzić wzrokiem. Las zaczynał się kilkadziesiąt metrów nad wsią. To wszystko były buki, miejscami dość grube, ale jednak monotonne. I żadnych tropów. Jeszcze w Samborze jakiś Ukrainiec śmiał się, że Polska to taki dziwny kraj, w którym nie możesz tak po prostu pójść do lasu, żeby postrzelać do zwierzyny, bo musisz pytać o zgodę. Odpowiedziałem mu w myślach, że tutaj co prawda można, ale nie ma po co, bo wszystko już wystrzelane. San był dla wilków i jeleni Styksem.

      Wreszcie połonina i bezkres śniegu. Dopiero ponad granicą lasu czuło się zamieć. Nie miałem ani nart, ani stuptutów, nogi zapadały się po kolana, buty w jednej chwili przemokły. Wichura rosła z każdym krokiem. Podobno prawdziwy wiatr w Bieszczadach to taki, na którym możesz się oprzeć jak na niewidzialnej ścianie, ale i ten mroził kończyny przez kilka warstw ciuchów. Z przesieki wyleźliśmy prosto na szczyt Starostyny i szybko odechciało nam się iść dalej. Tym bardziej że do najwyższego Pikuja było kilka godzin marszu. Jeszcze przed wojną można było stąd elegancko śmignąć zielonym szlakiem prosto na Sianki. Ale teraz trzeba było uciekać w dół. W czasie kilku minut spędzonych na wierzchołku nasze własne tropy odeszły w niebyt. Staczaliśmy się więc na czuja, byle w dół i między drzewa. Buczyna opierała się porywom i dawała schronienie.

      Z powrotem w Libuchorze rozpaliliśmy ognisko. Zmierzchało, gdy świerkowe gałązki dopiero się rozkręcały. W oknie ostatniej we wsi chałupy zamigotała jakaś postać. Widać staliśmy na końcu drogi zbyt długo, by całkiem nas zignorować. Firanką bujnęło, ale zaraz potem znów tkwiła w martwocie.

      Dopiliśmy bimber, zostawiliśmy ognisko i w zupełnej ciemności rozpoczęliśmy СКАЧАТЬ