Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 12

Название: Kryminał

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski

Издательство: PDW

Жанр: Исторические приключения

Серия: Kryminał

isbn: 9788375652925

isbn:

СКАЧАТЬ się – mruk­nął.

      Na dwo­rze było jesz­cze wid­no, ale w sza­ła­sie pa­no­wał brud­ny pół­mrok. Bia­łe świa­tło la­ta­rek wy­peł­ni­ło wnę­trze.

      Le­żał na wznak koło pa­le­ni­ska. Spoj­rza­łem w za­sty­głą w bo­le­snym skur­czu twarz i po­czu­łem, że fala go­rą­cej krwi ude­rza mi do gło­wy. By­łem bar­dzo rad, że Hen­ryk nie pa­trzy w tej chwi­li na mnie. Miał co in­ne­go do ro­boty.

      Le­karz przy­klęk­nął i po­chy­lił się nad zwło­kami. Dłuż­szą chwi­lę oglą­dał je w mil­cze­niu. Wresz­cie wstał, spoj­rzał na Na­rzyc­kie­go i po­wie­dział:

      – Tak. To wy­glą­da na tru­ci­znę. Przy­pusz­czal­nie ar­sze­nik. Sek­cja wy­ka­że.

      – Czas zgo­nu? – spy­tał Hen­ryk.

      – Nie wię­cej jak czter­dzie­ści osiem go­dzin.

      – Bie­rze pan pod uwa­gę ni­ską tem­pe­ra­tu­rę?

      Le­karz był ura­żo­ny w swo­jej am­bi­cji zawo­do­wej.

      – Oczy­wi­ście – od­parł nie­chęt­nie.

      Usta­wio­no świa­tła i przy­stą­pio­no do zwyk­łych czyn­no­ści. Fo­to­gra­fie, dak­ty­lo­sko­pia...

      Koło nart wy­pcha­ny ple­cak, ter­mos z reszt­ką her­ba­ty, moc­na, oku­ta ciu­pa­ga i dwa pla­sty­kowe ku­becz­ki.

      Po­rucz­nik wska­zał ple­cak.

      – Czy wy­pa­ko­wać? – spy­tał.

      Hen­ryk po­trzą­snął gło­wą.

      – Nie. Zro­bi­my to w ko­men­dzie. Gdy­by się dało za­bez­pie­czyć śla­dy stóp...

      – Trud­na spra­wa, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze. Pod­łoga zdep­ta­na.

      – To praw­da, ale trze­ba spró­bo­wać. Gdzie ten le­karz, któ­ry zna­lazł zwło­ki?

      – Miesz­ka na Wit­kie­wi­cza. Wy­na­jął po­kój.

      – Wy­ście go prze­słu­chi­wa­li?

      – Tak.

      – Ja­kie na was zro­bił wra­że­nie?

      – Był wy­stra­szo­ny.

      – Na dłu­go przy­je­chał do Za­ko­pa­ne­go?

      – Na dwa ty­go­dnie.

      – Gdzie sta­le miesz­ka?

      – W War­sza­wie.

      Sta­łem opar­ty o drew­nia­ną ścia­nę. Uryw­ki roz­mów do­cho­dzi­ły do mnie jak­by z od­da­li. Cią­gle jesz­cze nie mo­głem otrzą­snąć się z wra­że­nia. Na­gle po­czu­łem, że ktoś mnie trą­ca w bok. To Hen­ryk.

      – Co ci jest? Sła­bo ci?

      – Nie, nie – za­prze­czy­łem po­spiesz­nie.

      – Wy­glą­dasz tak, jak­byś miał za­miar ze­mdleć. Może wyj­dziesz tro­chę na po­wie­trze.

      Uśmiech­ną­łem się z przy­mu­sem.

      – Nie. Czu­ję się zu­peł­nie do­brze. – Ro­zej­rza­łem się roz­pacz­li­wie po sza­ła­sie, pra­gnąc skie­ro­wać roz­mo­wą na inny te­mat. W ką­cie spo­strze­głem nie­do­je­dzo­ne jabł­ko.

      – Może war­to by i to za­bez­pie­czyć – po­wie­dzia­łem wska­zu­jąc pal­cem ogry­zek.

      – Masz ra­cję – zgo­dził się Hen­ryk i wy­dał po­le­ce­nie. – Zo­bacz, co zna­la­złem. – Po­ka­zał mi pu­ste pu­deł­ko po „Wa­we­lach”, a na nim parę słów, skre­ślo­nych nie­pew­ną ręką. „Umie­ram. Ra­tuj­cie mnie... Śpie­wa... Śpie­wa­ją­cy żółw... Ra­tun­ku...”.

      Zdu­mio­ny spoj­rza­łem na Hen­ry­ka.

      – Są­dzisz, że on to na­pi­sał?

      Wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Nie moż­na mieć oczy­wi­ście stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, ale chy­ba on.

      – Zna­leź­li­ście przy nim ja­kieś do­ku­men­ty? – spy­ta­łem ci­cho.

      – Nie. Żad­nych do­ku­men­tów. Chy­ba, że są w ple­ca­ku, ale nie sa­dzę.

      Za­bra­no zwło­ki. Po­wo­li i my za­czę­li­śmy się szy­ko­wać do po­wrot­nej dro­gi.

      – Żeby nie ten cho­ler­ny śnieg... – mru­czał Na­rzyc­ki, wy­szedł­szy przed sza­łas. – Żeby nie ten śnieg, to moż­na by tu­taj zna­leźć ja­kieś śla­dy, ale tak...

      Splu­nął ze zło­ścią i wziął mnie pod rękę. Za­czę­li­śmy scho­dzić w dół.

      Było mi zim­no. Lo­do­wa­te dresz­cze prze­bie­ga­ły mi po cie­le. „Chy­ba będę miał gry­pę” my­śla­łem nie­spo­koj­nie.

      – Nie­tę­go wy­glą­dasz – po­wie­dział Hen­ryk. – Tak cię zde­ner­wo­wał ten umar­lak?

      – Nie. To nie o to cho­dzi. Mu­szę z tobą o tym po­mó­wić.

      Przyj­rzał mi się z za­in­te­re­so­wa­niem.

      – Zna­łeś go może?

      Za­czą­łem opo­wia­dać o dziw­nej roz­mo­wie w tak­sów­ce. Słu­chał uważ­nie, ale od­no­si­łem wra­że­nie, że mi nie wie­rzy.

      – Słu­chaj, Zyg­muś, czy je­steś pe­wien, że ci się to nie przy­śni­ło?

      – Nie rób ze mnie idio­ty – żach­ną­łem się. – Mó­wię zu­peł­nie po­waż­nie.

      – I to ten sam fa­cet, któ­ry z tobą wte­dy...

      – Ten sam.

      – Nie masz wąt­pli­wo­ści?

      – Żad­nych. Mogę przy­się­gać. Na­wet ten tam ska­fan­der.

      – Nie po­dał ci swo­je­go na­zwi­ska?

      – Nie. Ab­so­lut­nie nic o nim nie wiem. Opo­wie­dzia­łem, ci do­kład­nie СКАЧАТЬ