Myśl to forma odczuwania. Susan Sontag
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Myśl to forma odczuwania - Susan Sontag страница 7

Название: Myśl to forma odczuwania

Автор: Susan Sontag

Издательство: PDW

Жанр: Очерки

Серия:

isbn: 9788362376612

isbn:

СКАЧАТЬ się: te dobre i romantyczne skojarzono z chorobą psychiczną, te złe – z rakiem. Istnieje jednak metafora pośrednia, która miała karierę równie fascynującą jak gruźlica i tak jak ona ma pozytywną stronę – to syfilis. Syfilis nie tylko obciążał poczuciem winy – kojarzono go z rozwiązłością seksualną, bano się i postrzegano w kategoriach moralnych – lecz wiązał się również z chorobą psychiczną. Jest to w jakimś sensie brakujące ogniwo pomiędzy gruźlicą i obecnym stanem podziału na chorobę psychiczną z jednej strony i raka z drugiej.

      U schyłku dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku o człowieku zachowującym się bardzo dziwnie i mającym ataki euforii – po francusku takie zachowanie określano jako exalté – twierdzono, że ma syfilis. Rodzice wysyłali dwudziestojednoletnich synów do lekarza, by sprawdził, czy nie są chorzy na syfilis, jeśli zaczynali szybciej mówić, nie mogli spać, przepełniała ich aktywność i mieli fantastyczne pomysły.

      To brzmi jak działanie amfy.

      Tak, coś w tym rodzaju. Uważano, że takie zachowanie jest typowe dla syfilityka. W Doktorze Faustusie Thomasa Manna odnajdujemy pogląd, że syfilis to cena, którą trzeba zapłacić za geniusz. Syfilis przejmuje część cech przypisywanych gruźlicy. Powoduje co prawda szaleństwo, cierpienie i wreszcie śmierć, ale nim do niej dojdzie, z chorym dzieje się coś niezwykłego. W jego głowie następuje jakby eksplozja, wybuch geniuszu. Nietzsche, de Maupassant i wielu innych miało syfilis i na niego zmarło. Wpadali też jednak w stany uniesienia, które wywoływał ich genialny umysł – lub którym zawdzięczali geniusz. Tak więc syfilis także miał swoją romantyczną stronę – był chorobą geniuszu, dającą choremu dekadę lub dwie bardzo intensywnej, rozgorączkowanej aktywności umysłowej przed pogrążeniem się w całkowitym szaleństwie. Było to rzecz jasna w równym stopniu rezultatem geniuszu jak syfilisu. Żadne podobne mity nie wiążą się natomiast z rakiem.

      A z białaczką?

      Tak, białaczka to jedyny aspekt metafory raka, który nawiązuje do wartości romantycznych. Jeśli rak może być chorobą romantyczną, to tylko w postaci białaczki.

      Jeśli chodzi o aurę romantyzmu, przychodzi mi na myśl Love Story Ericha Segala albo film Bobby Deerfield.

      Racja. Pomyśl też jednak o pianiście Dinu Lipattim, który wystąpił po raz ostatni w Besançon w 1950 roku – na pewno słyszałeś nagranie tego koncertu. Lipatti został wprowadzony na scenę, dał fenomenalny występ, a dwa i pół miesiąca później umarł. Śmierć Dinu Lipattiego, który zmarł na białaczkę, bardzo przypominała suchotniczą śmierć Paganiniego, który krwawił na scenie podczas kilku ostatnich koncertów. Tak, białaczka to rzeczywiście romantyczna odmiana raka. Być może dlatego, że nie powstaje przy niej guz – nie można mieć guza we krwi. Nie ma się poczucia, że coś rośnie w organizmie… choć w rzeczywistości rośnie, bo w przebiegu białaczki ma się dziewięć miliardów leukocytów zamiast dwóch. Komórki się namnażają, ale nie formują guza, toteż nie można go operacyjnie usunąć i nie powstaje lęk przed okaleczeniem i amputacją towarzyszący rakowi. Fakt, być może nie dość szeroko omówiłam przypadek białaczki w Chorobie jako metaforze.

      Podkreślałaś w niej jednak romantyczny aspekt szaleństwa. Mam wrażenie, że w ostatnich latach takie ujęcie choroby umysłowej straciło swój blask.

      A nie sądzisz, że wielu ludzi w zasadzie przyjmuje koncepcje R. D. Lainga? Jego zdaniem szaleniec wie coś, czego my nie wiemy, i dotarł do jakichś rubieży świadomości. W magazynie „New York Review of Books” Nigel Dennis, jeden z najbardziej cenionych przeze mnie pisarzy świata, opublikował niedawno recenzję książki o leczeniu pięcioletniej dziewczynki imieniem Nadia [Lorna Selfe, Nadia: A Case of Extraordinary Drawing Ability in an Autistic Child]. Była wspaniałą artystką – co rzadkie w przypadku talentu zależnego od ruchu ręki – i potrafiła rysować jak Goya. Nie miała żadnego wykształcenia, była po prostu małym dzieckiem cierpiącym na autyzm. Autorka książki należała do grupy psychologów, którzy dyskutowali nad tym, jak postępować z Nadią, i uzmysłowili sobie, że jeśli będą ją leczyć, prawdopodobnie odbiorą jej talent artystyczny. Ostatecznie poddali ją jednak leczeniu i dziewczynka nie potrafi już rysować. Nigel Dennis, pisząc o tej sprawie, wysuwa argumenty – które przytaczam tu w bardzo niedoskonały sposób – na rzecz wstrzymania terapii, by ocalić talent. Choć nikt nie twierdzi, że szaleństwo jest dobre, w przypadku Nadii było ono funkcją autyzmu i mogła zachować dar tylko wtedy, gdyby została w jakiś sposób odizolowana, odizolowana przez szaleństwo. Lecz czy nie jest ważniejsze, pyta Dennis, byśmy zyskali wielką artystkę? A ta dziewczynka już nią była.

      Jak powiedział Rilke: „Nie wypędzajcie ze mnie diabłów, bo wraz z nimi odejdą anioły”.

      Owszem, jedne współistnieją z drugimi. Tak jest w przypadku utalentowanej osoby z autyzmem – gdy zanika choroba, zanika też talent. Nie chodziło o to, że dar dziewczynki był skutkiem autyzmu – po prostu majstrowanie przy chorobie równocześnie spowodowałoby uszkodzenie talentu. W omawianej książce psycholog mówi, że zdaniem terapeutów lepiej by było, gdyby Nadia pozostawała wśród członków rodziny, ponieważ jej krewni nie byli w stanie nawiązać z nią kontaktu – każdego dnia nieustannie zajmowało ją tworzenie tysięcy rysunków. Nigel Dennis uważa jednak, że Nadia miałaby towarzystwo – żyłaby w gronie innych artystów! – i swoją argumentację wspiera twierdzeniem, że na świecie jest dziś bardzo mało wielkich twórców.

      Przypuszczam, że w latach siedemdziesiątych koncepcje takie jak te wyrażane przez Nigela Dennisa i rozkwitające dziesięć lat wcześniej budziły zażenowanie, jeśli nie agresję.

      Porozmawiajmy o tym sztucznym dzieleniu czasu na dekady. Sądzę, że bardzo kiepskim pomysłem jest wyróżnianie lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych jako odrębnych epok. Te epoki to mit. Teraz musimy sobie stworzyć jakąś wizję lat osiemdziesiątych. Jestem bardzo ciekawa, co też ludzie wymyślą. Całe to gadanie o dekadach jest ciężkie od ideologii.

      Panuje przeświadczenie, że wszystko, co sobie wymarzono i o co walczono w latach sześćdziesiątych, ogólnie rzecz biorąc, nie spełniło się w kolejnej dekadzie. Ale skąd wiadomo, że jeszcze się nie spełni? Kto mówi, że coś jest nie tak z ludźmi, którzy żyli poza systemem? Uważam, że świat powinien być bezpiecznym miejscem dla ludzi żyjących na marginesie. Jedną z zasadniczych cech społeczeństwa powinno być umożliwienie ludziom takiego życia. Najgorsze w krajach nazywających się komunistycznymi jest to, że nie pozwala się tam istnieć wyrzutkom czy ludziom marginesu. Sądzę, że zawsze powinny istnieć takie czy inne mechanizmy, które pozwalają, by grupa ludzi mogła usiąść sobie na chodniku. Dawniej nikomu nie przeszkadzało to, że niektórzy chcą żyć inaczej. Myślę, że powinniśmy dopuszczać istnienie nie tylko marginalnych ludzi i stanów świadomości, lecz także tego, co niezwykłe i wykolejone. Całym sercem popieram dewiantów. Oczywiście nie uważam, że każdy powinien być dewiantem – większość ludzi musi sobie rzecz jasna wybrać jakiś głównonurtowy sposób życia. Ale może zamiast stawać się coraz bardziej zbiurokratyzowani, zestandaryzowani, opresywni i autorytarni, powinniśmy zapewniać swobodę coraz większej liczbie ludzi?

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив СКАЧАТЬ