Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 27

Название: Trylogia księżycowa

Автор: Jerzy Żuławski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Приключения: прочее

Серия:

isbn: 978-83-7950-569-2

isbn:

СКАЧАТЬ teraz zieloną.

      – Ja wiem – mówił – wam się zdaje i mnie zdawało się… kiedyś… że jedyną prawdą jest ta wiedza… na doświadczeniu oparta, w matematyczne dająca się ująć formuły, a jednak są rzeczy niepojęte i dziwne… Możecie się śmiać ze mnie, ale to postaci rzeczy nie zmieni… Bardzo mało wiemy dotąd na pewno, bardzo, bardzo mało.

      Zamilkł na chwilę i spojrzał na nas, jakby badając, czy nie szydzimy w duchu z jego słów, ale myśmy siedzieli cisi i zadumani. Odetchnął więc głęboko i ciągnął dalej przerwane opowiadanie:

      – Wtem… zobaczyłem… dwa cienie – nie! dwóch ludzi, trupów czy upiorów – wyszli spod bramy i posuwali się wprost ku mnie… Nogi zadrżały pode mną. Zamknąłem oczy chcąc odegnać przywidzenie, ale gdym je po chwili znów otworzył, zobaczyłem… cztery kroki przed sobą – obu braci Remognerów! Stali obaj, trzymając się za ręce, okropni, nabrzmiali, skrwawieni, tacy, jak ich znaleźliśmy – i patrzyli obaj we mnie tak strasznie… Znacie mnie, nie jestem lękliwy, nie jestem skłonny do przywidzeń, ale to wam mówię, oni tam stali i ze strachu zamieniłem się w bryłę lodu. Nie mogłem się poruszyć, odwrócić… Wtedy oni zaczęli mówić, tak, mówić! a ja słyszałem ich głos, choć tam nie było powietrza, tak jak was tu słyszę…

      – I co mówili? – zapytałem mimowolnie.

      – Po co wam to wiedzieć – rzekł. – Dość że ja to słyszałem. O! zadość, zadość… Powiedzieli mi, jak ja umrę i jak wy pomrzecie, wy obaj… Wyznaczyli dzień i godzinę. I powiedzieli mi jeszcze, że nie opuszcza się Ziemi bezkarnie i nie zagląda się bezkarnie w tajemnice oku ludzkiemu zakryte. Lepiej nam było – mówili – umrzeć tam, na Mare Imbrium, niż im nieżywym kradnąc powietrze, przedłużać życie na męki, tylko na męki… „Myśmy poszli za wami – tak mówili, słyszałem – i wyście śmierci naszej winni, ale i wy…” Mówiąc to, błyskali zawistnie zbielałymi oczyma i uśmiechali się obaj złośliwie strasznymi, nabrzmiałymi usty.

      W tej chwili dostrzegłem, że stoi za nimi O'Tamor blady, biały, wyschnięty… On się nie uśmiechał i nic nie mówił, tylko był smutny i patrzył na mnie jakby z litością… Krzyknąłem z przerażenia i zbierając całą siłę woli, oderwałem zlodowaciałe nogi od gruntu i zacząłem uciekać. Zapomniałem już o mieście, o wszystkim. Potknąłem się, chciałem się podnieść i powstać, ale wnet uczułem, że mi brak powietrza, i straciłem przytomność.

      Umilkł wyczerpany, a nas opanowało dziwne przygnębienie. Jestem przekonany w głębi duszy, że to wszystko było złudzeniem, podobnie jak owo miasto mam dziś za złudzenie wywołane dziwnym ugrupowaniem skał, a jakoś nie śmiałem mu tego powiedzieć. A zresztą… bo ja wiem? Są dziwne zagadki i tajemnice. Na ten glob zastygły przyszli już ludzie i przyszła Śmierć; może z ludźmi i ich nieodłączną towarzyszką, Śmiercią, przyszło i to Coś nieznane, które od wieków urąga na Ziemi wszelkiej wiedzy, wszystkim badaniom i dociekaniom?

      Po tym opowiadaniu Tomasz zasnął na pół godziny.

      Gdy się obudził, zaczął pytać, gdzie jesteśmy. Powiedziałem mu, że się zbliżamy do końca Poprzecznej Doliny i wkrótce dostaniemy się na Mare Frigoris. Słuchał, jakby nie rozumiał tego, co mówię.

      – A tak – rzekł wreszcie – tak, tak… mnie się śniło, że byłem na Ziemi.

      Następnie zwrócił się do Marty:

      – Marta! opowiadaj, jak to jest na Ziemi.

      I Marta zaczęła opowiadać:

      – Na Ziemi jest powietrze błękitne, a po nim chodzą chmury. Na Ziemi jest dużo, dużo wody, całe ogromne morze. Na wybrzeżu morza jest piasek i muszle różnokolorowe, a dalej są łąki, na których kwitną takie wonne, słodkie, wilgotne kwiaty… Za łąkami znowu są lasy, pełne różnych zwierząt i śpiewających ptaszków. Gdy wiatr zawieje, to morze huczy szeroko i lasy szumią, i trawy szeleszczą.

      Tak opowiadała z dziecinną prostotą, a my słuchaliśmy jej słów jak najpiękniejszej, czarodziejskiej bajki… Chory poruszył z lekka wargami, jakby za nią powtarzał: a lasy szumią, a trawy szeleszczą…

      – My tam już nie będziemy – rzekł wreszcie głośno.

      Odpowiedziało mu nagłe łkanie Marty. Nie mogła się już powstrzymać. Czoło oparła o brzeg hamaku i trzęsła się cała w nieutulonym, strasznym, rozpaczliwym płaczu.

      – Cicho, cicho – mówił Tomasz, dotykając z lekka dłonią jej włosów. Ale i jego lęk zaczynał ogarniać.

      Zwrócił się twarzą ku nam i zaczął znów mówić głosem urywanym i jakby z trudem wydobywającym się z piersi.

      – Ratujcie mnie! miejcie litość! ratujcie! Ja nie chcę umierać! tutaj nie chcę! Tu tak strasznie! ratujcie mnie! Ja chcę… żyć, jeszcze… żyć… Marta…

      Rozpłakał się jak kobieta, a płacząc wyciągał jeszcze ku nam chude, błagalne dłonie.

      Cóżeśmy mu mieli odpowiedzieć? jak go ratować?

      Zbliżamy się do ujścia doliny i płaszczyzna Morza Mrozów widna już przed nami. Mam bolesną pewność, że przebędziemy ją sami, bez Tomasza – niestety!

Na Mare Frigoris, trzecia doba księżycowa, 23 godziny po zachodzie słońca.

      Rzucam okiem na ostatnie słowa za dnia napisane: sprawdziły się. Na równinę Mare Frigoris wjechaliśmy sami. Tomasz Woodbell umarł dziś o zachodzie słońca.

      Taka pustka straszliwa! Ubywa nas ciągle; już tylko troje zostało…

      Nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tej cichej, a tak strasznej śmierci Tomasza.

      Tarcza słoneczna dotknęła już była dolnym brzegiem widnokręgu, gdyśmy wreszcie po tygodniu drogi wyjechali ze skalnego korytarza. Przed nami rozciągała się gładka, ostatnimi promieniami słońca pozłocona płaszczyzna. Mówię: pozłocona, gdyż słońce, czegośmy poprzednich zachodów nie spostrzegali, skłoniwszy się na horyzont, przybrało barwę żółtawą i rozjaśniło nieco krąg czarnego nieba naokoło siebie. Znak to niewątpliwy, że atmosfera jest tu już gęściejsza. Zauważyliśmy i drugą rzecz nader pomyślną: Mare Frigoris jest całe zasłane piaskiem. Widocznie była ta równina niegdyś dnem prawdziwego morza.

      Otucha wstąpiła nam w serce, zwłaszcza że Tomasz na pozór przynajmniej miał się lepiej. Zaczynaliśmy się już rozweselać, już się nam zdawało, że lotem ptaka przelecimy tę płaszczyznę i nim słońce wzejdzie, staniemy wraz z Tomaszem w Kraju Życia, poczujemy wianie wiatrów, usłyszymy szmer wody, zobaczymy zieleń…

      Miało się stać inaczej.

      Zaledwie ujechaliśmy kilkanaście metrów po płaszczyźnie, Tomasz odezwał się z prośbą, aby zatrzymać wóz. Najlżejszy ruch męczył go niesłychanie…

      – Chcę odpocząć – mówił słabnącym głosem – i popatrzeć na słońce, nim zajdzie.

      Stanęliśmy tedy, a on zaczął patrzyć na słońce, lejące mu na twarz całą strugą blaski ostatnie i złote. Patrzył przez chwilę nieruchomie, a potem odezwał się do Marty:

      – Marta, СКАЧАТЬ