Arena Jeden . Морган Райс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Arena Jeden - Морган Райс страница 9

СКАЧАТЬ masz – mówię.

      Podbiega do mnie. Biorę skrawek ryby, usuwam ości i karmię ją; Sasha połyka rybę w ułamku sekundy. Zanim się spostrzegam, mojej ryby – jak i Bree − już nie ma. Ze zdumieniem stwierdzam, że wciąż burczy mi w brzuchu. Żałuję od razu, że nie złowiłam więcej. Mimo wszystko, nie mieliśmy bardziej sowitego posiłku od tygodni, więc siłą woli zmuszam się, by być zadowoloną z tego, co mamy.

      Wtedy przypominam sobie o soku. Zrywam się na nogi, zdejmuje termos i podaję go Bree.

      – Śmiało – uśmiecham się – pierwszy łyk należy do ciebie.

      – Co to? – pyta, odkręcając go i podstawiając pod nos. – W ogóle nie pachnie.

      – To sok z klonu – wyjaśniam. – Smakuje jak posłodzona woda. Tylko lepiej.

      Ostrożnie wypija łyczek, po czym spogląda na mnie z oczami szeroko otwartymi z zachwytu.

      – To jest pyszne! – wykrzykuje. Wypija kilka kolejnych dużych łyków, po czym przystaje i wręcza mi. Nie potrafię oprzeć się i również biorę kilka dużych łyków. Czuję krzepiący wpływ cukru. Nachylam się i ostrożnie wlewam trochę do miski Sashy. Wychłeptuje wszystko do ostatniej kropli i wydaje się, że jej również smakuje.

      Mimo to wciąż padam z głodu. W rzadkim przypływie słabości przychodzi mi na myśl słoik dżemu i myślę sobie, czemu nie? Przecież, jak mniemam, jest tego o wiele więcej w chacie na górskim szczycie – a jeśli ta noc nie jest odpowiednia, by świętować, to kiedy indziej?

      Zdejmuję słój, odkręcam pokrywkę, wkładam palec i nabieram wielką porcję. Kładę ją na język i pozwalam, by jak najdłużej rozpuszczał się w ustach, zanim w końcu ją połykam. Smakuje bosko. Podaję Bree słój z resztą dżemu, wciąż wypełnionym do połowy.

      – No, śmiało – mówię – dojedz do końca. W naszym nowym domu jest tego więcej.

      Bree otwiera oczy szeroko i sięga po słój.

      – Jesteś pewna? – pyta. – Nie powinniśmy zachować go na później?

      Potrząsam głową.

      – Czas pozwolić sobie na przyjemności.

      Nie potrzebuje więcej zachęty. W kilka chwil wyjada wszystko, zostawiając jedynie ostatnią porcję dla Sashy.

      Leżymy oparte o kanapę, ze stopami przy kominku, i nareszcie czuję, jak moje ciało się rozluźnia. Po rybie, soku i dżemie nareszcie czuję, że z wolna wracają mi siły. Oglądam się na Bree, która już przysypia z łbem Sashy na kolanach i choć wciąż wygląda na chorą, po raz pierwszy od jakiegoś czasu dostrzegam w jej oczach nadzieję.

      – Kocham cię, Brooke – mówi cicho.

      – Ja ciebie też – odpowiadam.

      Lecz kiedy oglądam się na nią, Bree śpi już w najlepsze.

*

      Bree leży na kanapie naprzeciw kominka, ja natomiast siedzę w fotelu obok niej. To taki nasz zwyczaj, do którego przez te wszystkie miesiące nawykłyśmy. Każdego wieczoru przed pójściem spać, Bree zwija się w kłębek, zbyt przerażona, by zasnąć sama w swoim pokoju. Dotrzymuję jej towarzystwa do chwili, kiedy zasypia i potem zanoszę ją do łóżka. Najczęściej nie mamy ognia, ale i tak tu siedzimy.

      Bree zawsze śnią się koszmary. Kiedyś tak nie było. Pamiętam, jak jeszcze przed wojną łatwo zasypiała. W gruncie rzeczy, nawet drażniłam się z nią z tego powodu, przezywałam „zasypialska Bree”, gdyż zasypiała w samochodzie, na kanapie, czytając książkę na fotelu – dosłownie wszędzie. Teraz jednak w żadnej mierze nie przypomina jej z tamtych czasów; teraz przesiaduje godzinami i jeśli śpi, to bardzo niespokojnie. W nocy często słyszę, jak pojękuje lub krzyczy za cienkimi ścianami. Któż mógłby ją winić? Będąc świadkiem tego całego horroru, dziw, że nie popadła w zupełny obłęd. Ja sama nie przesypiam zbyt wielu nocy.

      Jedyną rzeczą, która pomaga jej zasnąć, jest czytanie. Na szczęście, kiedy uciekałyśmy, Bree wykazała się przytomnością umysłu i chwyciła swoją ulubioną książkę, Drzewo darów. Czytam ją jej każdego wieczoru. Znam już ją na pamięć i kiedy jestem zmęczona, po prostu zamykam oczy i recytuję z pamięci. Na szczęście, nie jest obszerna.

      Odchylam się w fotelu i, sama będąc śpiąca, przewracam zniszczoną okładkę i zaczynam czytać. Sasha leży na kanapie przy Bree z podniesionymi uszami. Czasami zastanawiam się, czy ona również nie słucha.

      „Pewnego razu było sobie drzewo, które kochało małego chłopczyka. Chłopczyk przychodził do drzewa codziennie i z jego liści splatał sobie wieńce na głowę, udając leśnego króla.”

      Spoglądam na Bree i widzę, że śpi już mocno. Czuję ulgę. Może to przez ogień, a może przez posiłek. Właśnie snu potrzeba jej teraz jak najwięcej, by wydobrzeć. Zdejmuję swój nowy szal owinięty ciasno wokół szyi, i delikatnie przykrywam nim ramiona Bree. W końcu jej niewielkie ciałko przestaje się trząść.

      Dokładam ostatnią szczapę do ognia, siadam w fotelu i odwracam głowę, wpatrując się w płomienie. Obserwuję, jak powoli zamierają i żałuję, że nie przyniosłam więcej drewna. Ale i tak jest dobrze. W ten sposób będzie bardziej bezpiecznie.

      Szczapa trzaska i pęka, a ja rozsiadam się i czuję zrelaksowana, jak nigdy od wielu lat. Czasami, kiedy Bree już zaśnie, biorę moją książkę i czytam. Widzę ją teraz tam na półce: Władcę Much. To jedyna książka, jaka mi pozostała. Jest tak zniszczona od używania, że wygląda, jakby miała ze sto lat. Dziwne to uczucie, kiedy ma się jedną, jedyną książkę na całym świecie. Sprawia, że uzmysławiam sobie, jak wiele rzeczy uważamy za coś oczywistego; że usycham z tęsknoty za czasem, kiedy jeszcze istniały biblioteki.

      Dziś wieczór jestem jednak zbyt podekscytowana, by czytać. W głowie kłębią się nieustannie myśli o jutrze, o naszym nowym życiu wysoko na górze. Wciąż wertuję w myślach wszystko to, co będę musiała przetransportować stąd do chaty i jak to zrobię. Najpierw nasze podstawowe rzeczy – sprzęt, zapałki, to, co zostało z zapasu świec, koce i materace. Poza tym, co tu dużo mówić, żadna z nas nie ma zbyt dużo odzieży, a poza książkami nie posiadamy nic naprawdę osobistego. Ten dom był goły już w chwili, kiedy tu przybyłyśmy, więc nie ma tu żadnych pamiątek. Chciałabym przenieść kanapę i fotel, choć do tego będzie mi potrzebna pomoc Bree. Będę musiała z tym poczekać, aż Bree poczuje się lepiej. Będziemy musiały zrobić to etapami, zabierając najpierw najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiając meble na sam koniec. Ale w porządku; tak długo, jak będziemy tam w górze bezpieczne. To liczy się najbardziej.

      Zaczynam rozmyślać o wszystkich sposobach, jak uczynić tę chatę jeszcze bardziej bezpieczną. Z pewnością będę musiała zastanowić się nad jakimiś okiennicami, by zamknąć okna, kiedy zajdzie taka potrzeba. Rozglądam się po naszym domu w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłabym wykorzystać. By okiennice działały sprawnie, potrzebne będą zawiasy. Dostrzegam je przy drzwiach do salonu. Być może dam radę je wymontować. A w międzyczasie, może użyję też drewnianych drzwi, przepiłowując je na kawałki.

      Im więcej się rozglądam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak wiele rzeczy mogę ze sobą zabrać. Przypominam СКАЧАТЬ