Kuźnia Męstwa . Морган Райс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kuźnia Męstwa - Морган Райс страница 4

СКАЧАТЬ jej się przez chwilę, że śni najgorszy koszmar swojego życia, coś, czego nigdy nie chciałaby zobaczyć na jawie: całe morze, po sam horyzont, pełne było czerni. Czarne okręty Pandezji płynęły tak blisko siebie, że ledwie widać było wodę, wydawały się zasłaniać cały świat. Co gorsza, wszystkie zdawały się kierować jedną wolą, wszystkie płynęły w stronę jej miasta.

      Stała zupełnie sparaliżowana, spoglądając w oczy nadchodzącej śmierci. Nie było sposobu, w który mogliby obronić się przed flotą tych rozmiarów, na pewno nie kilkoma łańcuchami, nie przy użyciu kilku mieczy. Gdy pierwsze statki dotrą do kanałów być może uda się stłoczyć je w ciasnej przestrzeni, może uda się trochę opóźnić inwazję. Może nawet zabiją kilkuset, a nawet tysiące żołnierzy.

      Lecz na pewno nie miliony, które widziała przed sobą.

      Poczuła nagle jakby jej serce pękało w pół, gdy odwróciła się i zobaczyła na twarzach jej ojca i jego żołnierzy taki sam wyraz cichej paniki. Ojciec starał się zachować mężną postawę przed swoimi ludźmi, jednak ona znała go zbyt dobrze. Była w stanie dostrzec błysk porażki w jego oczach, widziała jak gaśnie w nich światło nadziei. Wszyscy zdawali się rozumieć, że patrzą na swoją śmierć, na koniec ich wielkiego, starego miasta.

      Obok niej stał Marco z przyjaciółmi, oni także zdjęci byli przerażeniem, jednak trzymali się mężnie, żaden z nich, trzeba było przyznać, nie zwrócił się do ucieczki. Rozejrzała się wśród morza twarzy w poszukiwaniu Aleca, jednak ku jej zdziwieniu nie mogła go nigdzie dojrzeć. Zastanawiała się gdzie mógł się podziać. Niemożliwe, by wybrał ucieczkę.

      Nadal stała niewzruszenie, zaciskając tylko dłoń na mieczu. Wiedziała, że koniec jest bliski – nie zdawała sobie tylko sprawy, że czai się tuż za rogiem. Nie miała jednak zamiaru uciekać, już nigdy więcej.

      Nagle ojciec zwrócił się do niej i złapał ją za ramiona w pośpiechu.

      – Musisz opuścić miasto – zażądał.

      Dierdre zobaczyła w jego oczach ojcowską miłość, mocno ją to wzruszyło.

      – Moi ludzie posłużą ci jako eskorta – dodał – Pomogą ci uciec stąd jak najdalej. No już! Jedyne, co możesz zrobić, to pamiętać o mnie.

      Dierdre otarła łzę, która spłynęła jej po policzku na widok tak mocnego uczucia w oczach jej ojca. Jednak potrząsnęła głową i strąciła jego rękę ze swojego ramienia.

      – Nie, ojcze – powiedziała – to także moje miasto, umrę tu przy twoim–

      Zanim była w stanie dokończyć zdanie, powietrze rozdarła olbrzymia eksplozja. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje, myślała, że to kolejne dzwony, po chwili jednak zorientowała się – to ostrzał artylerii. I to nie z jednego działa, a całych setek.

      Sam podmuch eksplozji wytrącił Dierdre z równowagi, rozdzierając powietrze z taką siłą, że poczuła jakby miały pęknąć jej bębenki w uszach. Po chwili usłyszała wysoki wizg kul armatnich i gdy tylko wyjrzała w morze, poczuła jak zalewa ją fala paniki. Na niebie zobaczyła setki olbrzymich kul armatnich, wielkich niczym kotły, leciały wysokim łukiem, kierując się prosto na jej ukochane miasto.

      Po chwili usłyszała jeszcze straszliwszy dźwięk: odgłos metalu kruszącego kamień. Powietrzem wstrząsała jedna eksplozja za drugą. Dierdre potknęła się i upadła, widząc jak wspaniałe budynki Ur, cuda architektury stojące tu od tysięcy lat, sypią się wokół niczym domki z kart. Kamienne budynki o murach grubych na trzy metry, kościoły, wieże strażnicze, fortyfikacje, blanki – wszystko wokół, ku jej przerażeniu, roztrzaskiwane było w proch przez armatnie kule. Na jej oczach rozsypywały się w pył.

      Zobaczyła prawdziwą lawinę gruzu, gdy jeden budynek po drugim walił się na ziemię.

      Widok był przerażający. Tocząc się po ziemi Dierdre ujrzała jak trzydziestometrowa wieża obok zaczyna się przewracać. Nic nie mogła poradzić, tylko patrzeć bezsilnie jak setki ludzi z krzykiem przerażenia na ustach zostają zmiażdżone pod ciężarem upadającego na nich kamiennego muru.

      Chwilę potem rozległa się kolejna eksplozja.

      I jeszcze jedna.

      I jeszcze.

      Wszędzie wokół coraz więcej budynków padało pod naporem eksplozji, tysiące ludzi w jednej chwili traciło życie w deszczu pyłu i odłamków. Przez miasto niczym kamienie po wodzie przeskakiwały masywne głazy, zaś budowle obalały jedna drugą, by po chwili roztrzaskać się o ziemię. A kule armatnie nie przestawały się sypać, rozrywały jeden wspaniały budynek po drugim, obracały to pełne majestatu miasto w żałosną kupę gruzu.

      Dierdre wreszcie udało się podnieść na nogi. Rozejrzała się wokół ogłuszona, dzwoniło jej w uszach; pomiędzy kłębami pyłu dostrzegła ulice wypełnione trupami i kałużami krwi, jak gdyby w mgnieniu oka całe miasto zostało wycięte w pień. Spojrzała wreszcie w morze i zobaczyła kolejną grupę tysięcy statków, tylko czekających, by zaatakować. Zorientowała się, że wszystkie ich plany były po prostu śmieszne. Ur zostało zniszczone, a statki nawet nie przybiły do brzegu. Jak niby mają teraz użyć całej tej broni, tych wszystkich kolczastych łańcuchów?

      Gdzieś z boku usłyszała jęki, spojrzała tam, by zobaczyć jednego z mężnych wojów jej ojca, człowieka, którego wspominała czule; teraz leżał konający, zmiażdżony kupą gruzu, która z pewnością przygniotłaby ją, gdyby nie potknęła się i nie upadła. Chciała ruszyć mu na pomoc – jednak powietrze zatrzęsło się rykiem kolejnej salwy armat.

      I kolejnej.

      Znów usłyszała charakterystyczny świst, po czym jeszcze więcej eksplozji, kolejnych kilka budynków zostało roztrzaskanych. Kopce gruzów rosły wszędzie wokół, umierało coraz więcej ludzi, a ona znów wylądowała na ziemi, znów ledwie uniknęła przygniecenia przez walący się fragment muru.

      Jednak wreszcie ostrzał ucichł, co pozwoliło jej skoczyć na nogi. Morze zasłaniała teraz barykada usypana z potrzaskanych murów, była jednak pewna, że Pandezjanie są już blisko, pewno szykują się do lądowania, dlatego musieli zaprzestać bombardowania. Ogromne chmury pyłu wisiały w powietrzu, sprawiając, że wszystko wokół pogrążyło się w złowieszczej ciszy, przerywanej jedynie jękami umierających, dochodzącymi ją z każdej strony. Spojrzała w bok, by zobaczyć Marco, który łkając z emocji próbował wyszarpnąć spod kamieni ciało jednego ze swych przyjaciół. Jeden rzut oka wystarczył jej, by upewnić się, że chłopak nie żyje, zmiażdżony pod osuniętą ścianą czegoś, co jeszcze przed chwilą było świątynią.

      Odwróciła się, przypomniawszy sobie swoje dziewczyny, prawdziwym szokiem było dla niej zobaczyć kilka z nich także pogrzebanych pod gruzami. Jednak trzem udało się przeżyć, teraz bezskutecznie próbowały ocalić resztę.

      Od strony plaży doszedł ich bojowy krzyk pandezyjskiej piechoty, nacierali właśnie na Ur. Dierdre jeszcze raz pomyślała o pomyśle swego ojca, wiedziała, że jego ludzie nadal mogli pomóc jej wymknąć się stąd. Wiedziała też, że zostać tutaj znaczy umrzeć – jednak tego właśnie chciała. Nie miała zamiaru uciekać.

      Zaraz obok z gruzu podniósł się jej ojciec, na jego czole widniało paskudne rozcięcie, chwycił tylko za miecz i poprowadził swych ludzi do ataku przez kupy gruzu. Zorientowała się, СКАЧАТЬ