Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 5

Название: Korekty

Автор: Джонатан Франзен

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 978-83-7999-974-3

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Alfred skrzywił się i ze świstem wciągnął powietrze przez zęby.

      – Bierzemy udział w wycieczce Barwy jesieni – oznajmiła Enid, kiedy już siedzieli w taksówce mknącej ulicami Queens. – Płyniemy aż do Quebecu, a potem z powrotem i podziwiamy zmieniające się kolory drzew na brzegu. Ojcu bardzo się spodobała nasza poprzednia wycieczka. Prawda, Al? Prawda, że spodobała ci się poprzednia wyprawa?

      Deszcz wściekle chłostał ceglane obmurowania brzegów East River. Chip dałby wiele za czyste niebo, pełne słońce, błękitną wodę. Tego dnia jedynym żywym kolorem na drodze były rozmazane za szybą czerwone światła stopu.

      – To jedno z najwspanialszych miast świata – powiedział Alfred z przekonaniem.

      – A tak w ogóle, to jak się czujesz, tato? – wydusił z siebie Chip.

      – Gdybym czuł się trochę lepiej, byłoby mi jak w niebie, a gdybym czuł się trochę gorzej, byłoby mi jak w piekle.

      – To wspaniale, że masz tę nową pracę – powiedziała Enid.

      – Jedna z najlepszych gazet w kraju: „The Wall Street Journal”! – zadudnił Alfred.

      Enid zmarszczyła nos.

      – Dlaczego tu tak czuć rybami?

      – Bo jesteśmy blisko oceanu – odparł Chip.

      – Wcale nie. – Pochyliła się i przytknęła nos do rękawa jego kurtki. – To ty! Chip, twoje ubranie cuchnie rybami!

      Wyrwał rękę z jej uścisku.

      – Mamo, daj spokój.

      Problem Chipa polegał na utracie pewności siebie. Dni, kiedy mógł sobie pozwolić na épater les bourgeois, dawno już minęły. Poza mieszkaniem na Manhattanie i piękną przyjaciółką, Julią Vrais, nie miał już niczego, co mogłoby utrzymać go w przekonaniu, że jest w pełni sprawnym dorosłym mężczyzną z jakimikolwiek osiągnięciami, nawet jeżeli żadną miarą nie dało się ich porównać z sukcesami jego brata Gary’ego, bankiera i ojca trojga dzieci, ani siostry Denise, która w wieku lat trzydziestu dwóch była menadżerem modnej restauracji w Filadelfii. Jeszcze niedawno miał nadzieję, że do przyjazdu rodziców zdoła sprzedać swój scenariusz, ale pierwszą wersję ukończył dopiero po północy we wtorek, a potem musiał odrobić trzy czternastogodzinne dyżury u Bragga Knutera & Speigha, żeby mieć na sierpniowy czynsz i ze stosunkowo czystym sumieniem zapewnić właściciela mieszkania o swojej wypłacalności we wrześniu i październiku, oprócz tego musiał zrobić zakupy, posprzątać, a wreszcie, dzisiaj tuż przed świtem, napić się przechowywanego pieczołowicie xanaxu. W związku z tym wszystkim niemal od tygodnia nie widział się z Julią ani z nią nie rozmawiał. Nie odpowiedziała na niezliczone nerwowe wiadomości, które zostawił na jej automatycznej sekretarce: czy mogłaby zjeść lunch z nim, Denise i jego rodzicami w sobotę w południe i żeby w miarę możliwości nie wspominała o tym, że jest mężatką. Nie zadzwoniła ani nie przysłała maila, co nawet kogoś znacznie bardziej stabilnego emocjonalnie od Chipa skłoniłoby do niepokojących domysłów.

      Na Manhattanie lało tak mocno, że woda spływała po elewacjach i pieniła się wokół studzienek ściekowych. Kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem przy Dziewiątej Wschodniej, Chip wziął pieniądze od Enid i podał je kierowcy przez okienko w przezroczystej przegrodzie. Zaraz po tym, jak taksówkarz w turbanie powiedział „dziękuję”, Chip uświadomił sobie, że napiwek jest za niski, wyjął z portfela dwa dolarowe banknoty i poklepał nimi kierowcę po ramieniu.

      – Wystarczy! – zaskrzeczała Enid, próbując złapać go za rękę. – Przecież podziękował!

      Ale pieniądze już znikły. Alfred mocował się z drzwiami, usiłując otworzyć je korbką od szyby.

      – Za to trzeba pociągnąć, tato.

      Chip prawie położył im się na kolanach, żeby dosięgnąć klamki.

      – Ile dałeś mu napiwku? – zapytała Enid, kiedy pod osłoną markizy czekali, aż taksówkarz wyjmie torby z bagażnika.

      – Jakieś piętnaście procent.

      – Na moje oko to było co najmniej dwadzieścia.

      – Świetnie, pokłóćmy się o to. Czemu nie?

      – Dwadzieścia procent to dużo za dużo – odezwał się Alfred grzmiącym głosem. – Trzeba zachować rozsądek.

      – Życzę miłego dnia wszystkim państwu – powiedział kierowca, właściwie bez ironii w głosie.

      – Napiwek to nagroda za jakość usługi i uprzejmość – ciągnęła Enid. – Jeśli jestem z nich wyjątkowo zadowolona, mogę dać piętnaście procent, ale automatyczne doliczanie…

      – Przez całe życie cierpię z powodu depresji – powiedział Alfred, a w każdym razie tak to zabrzmiało.

      – Słucham? – wykrztusił Chip.

      – Lata depresji mnie zmieniły. Zmieniły też wartość dolara.

      – Aaa… Chodzi ci o depresję ekonomiczną? Kryzys?

      – Poza tym zadowolenie albo niezadowolenie z poziomu usługi można wyrazić na wiele sposobów – mówiła dalej Enid.

      – Niemniej jednak dolar to wciąż dużo pieniędzy – stwierdził Alfred.

      – Piętnaście procent to dużo, naprawdę bardzo dużo.

      – Naprawdę nie rozumiem, dlaczego o tym rozmawiamy – powiedział Chip do matki. – Dlaczego rozmawiamy właśnie na ten temat, a nie na jakiś inny.

      – Nie możemy się doczekać, żeby zobaczyć twoje miejsce pracy – odparła Enid.

      Portier imieniem Zoroaster pomógł im wnieść bagaże i wstawił je do zacinającej się windy. Enid mówiła prawie bez przerwy.

      – Parę dni temu spotkałam w banku twojego przyjaciela Deana Dribletta. Pyta o ciebie za każdym razem, kiedy mnie widzi. Twoja nowa praca wywarła na nim wielkie wrażenie.

      – Dean Driblett nie był moim przyjacielem, tylko kolegą z klasy.

      – Właśnie urodziło im się czwarte dziecko. Chyba mówiłam ci o tym ich ogromnym domu w Paradise Valley? Al, zdaje się, że doliczyłeś się ośmiu pokojów?

      Alfred wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Chip nacisnął przycisk zamykania drzwi.

      – Byliśmy tam w czerwcu na parapetówce – ciągnęła Enid. – Było wspaniale. Zamówili firmę cateringową, a na stołach piętrzyły się piramidy krewetek. Słowo daję, piramidy. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego.

      – Piramidy krewetek – powtórzył Chip.

      Drzwi wreszcie się zamknęły.

      – Dom СКАЧАТЬ