Название: Wyprawa Gniewomira
Автор: Piotr Skupnik
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Приключения: прочее
isbn: 978-83-8119-277-4
isbn:
Po powrocie do Gniewogardu nakazałem Teobaldowi, aby napisał list do księcia Bolesława. Dokładnie przedstawiłem całą sytuację i poprosiłem o szybką odpowiedź. Ksiądz przelał moje słowa na pergamin zręcznymi pociągnięciami pióra umoczonego w inkauście. Często dodawał też własne uwagi, wynikające z doświadczenia w sztuce stawiania liter. Kiedy pismo było gotowe, duchowny zwinął je w rulon i starannie obwiązał rzemieniem. Osobiście przekazałem dokument Dobrosławowi, który wyruszył niezwłocznie do Gniezna.
Mimo pośpiechu wiedziałem, że odpowiedź od władcy nie nadejdzie rychło. Bolesław znajdował się bowiem w poważnych opałach. Jego armia została wyparta z Czech przez wojska niemieckie, a na praskim tronie zasiadł książę Jaromir z dynastii Przemyślidów, mający wsparcie Henryka II. Mówiło się, że obaj władcy planują wyprawę odwetową na ziemie Piastów. Mieszkowy syn musiał więc sposobić się do obrony własnego kraju.
Jesienią po raz kolejny jedna z moich wiosek została napadnięta. Tym razem jednak obrońcy byli czujniejsi i nie wpuścili wrogów za bramę. Opierali się im na tyle długo, że zdążyliśmy z odsieczą. Gdy nadbiegliśmy z Gniewogardu, wieśniacy głośno wiwatowali, a nieprzyjaciele uciekli. Daleko na plaży ujrzeliśmy kilkudziesięciu ludzi gramolących się na czterdziestowiosłowego drakkara z czarnym żaglem. Ruszyliśmy im na spotkanie, lecz nie chcieli walczyć. Zdołali odpłynąć dosłownie w ostatniej chwili.
Nim ich łódź zniknęła za linią horyzontu, przyjrzałem się uważnie sylwetce dowódcy, który stał przy wiośle sterowym. Miał on na sobie lśniącą w promieniach słońca zbroję, a jego głowę okrywał prosty hełm. Był zwrócony bokiem, więc nie widziałem jego twarzy. Cićmierz już chciał wypuścić strzałę, lecz powstrzymałem go uniesieniem dłoni. Wtedy, jakby na umówiony znak, jarl wrogiego statku spojrzał na mnie. Mimo stale zwiększającej się odległości, bez trudu rozpoznałem jego oblicze. Jak przypuszczałem, był to Jorund.
Zimę przetrwaliśmy w spokoju. Na dwa miesiące zwały zmrożonego śniegu niemal odcięły nas od świata. W pobliskich lasach było pełno zwierzyny, więc często polowaliśmy. Jednego dnia ustrzeliliśmy aż trzy jelenie i dwie łanie. W inny dzień zaatakowaliśmy śpiącego w gawrze niedźwiedzia. Nie brakowało nam więc mięsa i futer.
Wiosną 1005 roku otrzymałem wreszcie odpowiedź od księcia Bolesława. Ksiądz Teobald niezwłocznie odczytał mi pismo. Władca nakazał, abym rychło udał się na Bornholm i powstrzymał łupieżczego jarla Jorunda. Zapewniał mnie, że nie muszę się obawiać gniewu mieszkańców wyspy oraz odwetu ze strony Duńczyków. Radził też ostrożność w obliczu nadchodzącego konfliktu z królem niemieckim, którego wojska sposobiły się do najazdu na ziemie Słowian.
Jeszcze tego samego dnia wytaszczyliśmy nasz drakkar na plażę, aby przysposobić go do rejsu. Oczyściliśmy starannie kadłub i wymieniliśmy wszystkie wiosła. Następnie umocowaliśmy maszt oraz żagiel. Ragnarök był gotów do wypłynięcia. Czekaliśmy tylko na sprzyjające warunki.
Tydzień później stałem na plaży, obserwując ludzi wskakujących na pokład łodzi. Towarzyszyły mi liczne kobiety oraz wojownicy, którzy mieli pozostać w Gniewogardzie. Nieopodal Welewitka bawiła się z dziećmi. Wcieliła się właśnie w morskiego potwora, który wyszedł na ląd i atakował wszystko, co żywe. Dookoła niej biegały dzieci, uzbrojone w miecze z wierzbowych gałązek. Stwór miał grubą skórę, więc nie łatwo było go zabić, przez co zabawa przedłużała się. W końcu jednak mali łowcy dopięli swego. Ciężko ranny potwór wydał głośny ryk i zwalił się martwy na piasek. Uradowane zwycięstwem dzieciaki uniosły wierzbowe miecze w geście tryumfu.
Podszedłem do nich od tyłu i zawołałem:
− Czas mi ruszać w drogę!
Na dźwięk mojego głosu z grupki wyrostków wybiegły dwie postacie: Marzanna i Wojmir. Z radością obserwowałem własne potomstwo. Moja córka była niezwykle piękna, zupełnie jak jej matka. Miała jasne włosy i zielone oczy. Wojmir był bardziej podobny do mnie. Miał szerokie bary i ciemnoniebieskie oczy. Jego włosy były ciemne, lecz nie tak czarne jak moje. Kiedy dzieci podbiegły, wziąłem je na ręce.
− Dziś ja zabiłem potwora – pochwalił się Wojmir.
− Zatem dowiodłeś swej odwagi, synku – odparłem.
− Czemu wypływasz, tatku? – spytała Marzanna.
− Bo muszę zmierzyć się ze złymi ludźmi – wyjaśniłem. – Nie obawiaj się jednak, moja Walkirio. Wrócę za dwa lub trzy dni.
− Chcę się bić u twego boku – oznajmił Wojmir. – Zabierz mnie ze sobą.
− Nadejdzie taki dzień, mój drogi synu, w którym będziemy razem wojowali. Na razie jednak musisz strzec siostry i matki.
Podeszła Welewitka i wzięła dzieci.
− Będziesz walczył z Jorundem? – spytała.
− Nie wiem – odparłem. – Znając brata, chyba nie będę miał wyboru.
− Zabijesz go?
− Wszyscy bogowie wiedzą, że nie chcę tego, lecz kto wie, co przyjdzie mi uczynić w bitwie.
− Spróbuj pojmać go żywcem.
− Myślałem już o tym. Nie będzie to łatwe, lecz spróbuję.
− Bez względu na wszystko, nie daj się zabić i wróć do nas.
− Wrócę wkrótce – obiecałem.
Wycałowałam bliskich na pożegnanie i pobiegłem na statek. Zanim przeskoczyłem przez reling, spojrzałem na Jaśka.
− Pilnuj ich dobrze podczas mej nieobecności – nakazałem mu.
− Będę ich strzegł jak oczu we własnej głowie – obiecał łowca turów. – Powodzenia w boju.
Stałem na rufie, kiedy łódź oddalała się od brzegu. Dzieci machały rączkami, a Welewitka słała mi całusy. Nie uśmiechałem się do nich jak zwykle, gdyż byłem zatroskany. Rozmyślałem o przyrodnim bracie, który najpewniej spodziewał się mojej wizyty na Bornholmie i zdążył przygotować zasadzkę lub odpłynąć. Zamartwiając się tym, nie dostrzegłem prawdziwego zagrożenia, które czyhało znacznie bliżej.
Rozdział trzeci
Żeglowaliśmy przez resztę dnia i całą noc. Aura nam sprzyjała. Gwiazdy jasno świeciły na ciemnym i bezchmurnym niebie. Żagiel łopotał na silnym wietrze. Nie musieliśmy wiosłować. Wystarczyło tylko wprawnie kierować sterem, a łódź bez oporu poddawała się woli sternika. Nasz okręt łagodnie unosił się i opadał na morskich falach. Szybko posuwaliśmy się do przodu wyznaczonym wcześniej kursem.
Gdy nastał świt naszym oczom ukazały się skaliste brzegi Bornholmu porośnięte gęstymi krzakami, za którymi znajdował się las. Skierowaliśmy się ku zatoce, którą widzieliśmy poprzednio. Szybko ją odnaleźliśmy i wpłynęliśmy do niej.
Już z daleka ujrzeliśmy cumujący przy СКАЧАТЬ