Branki w jasyrze. Deotyma
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Branki w jasyrze - Deotyma страница 15

Название: Branki w jasyrze

Автор: Deotyma

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Приключения: прочее

Серия:

isbn: 978-83-7779-545-3

isbn:

СКАЧАТЬ go za ręce i nogi.

      – Gdzie go zabieracie? – jęknęła Ludmiła. Stała nieruchomo, jakby wrosła w ziemię. Po jej posągowej twarzy spływały łzy.

      – Musimy go pogrzebać. Chcesz, żeby go kruki zjadły? Tu już nie masz co robić. Idź stąd, będziesz miała dość czasu na płakanie.

      Co koń wyskoczy

      Sulisław stał nad trupem i załamywał ręce:

      – Moja żona! Moje dziecko! Co się stało z Elżbietą?

      Ludmiła rozpoznała Marka.

      – Więc to jego pan wysłał! Ona nic nie wie…

      – Tak, ona nic nie wie – powtórzył Sulisław. – A tam już pewnie poganie plądrują! Ludzie mówią, że Sandomierz wzięty. A ja, nieszczęsny, tak ją zaklinałem, aby się nie ruszała nigdzie bez mojego pozwolenia! Któż mógł przewidzieć? Z początku miałem nadzieję, że Marek został napadnięty w drodze powrotnej, ale nie; oto na jego ręku znalazłem sygnet, który miał zawieźć jako znak ode mnie… Że też ten człowiek dał się złapać! Ona tam czeka i o niczym nie wie, a jeśli się dowie, to już może być za późno…

      – Trzeba przecież coś robić – przerwała Ludmiła. – Kogoś posłać… może jeszcze czas…

      – Ale kogo? Ja nie mogę opuszczać chorągwi. Cóż by to się działo, gdyby wszyscy mężowie i ojcowie rozjechali się do swoich domów? Kto się zmiłuje? Kto pojedzie do Żegnańca ostrzec moją żonę, aby co prędzej uciekała? – pytał, rozglądając się błagalnie.

      Ludzie jednak odstępowali, udawali, że nie słyszą albo nie rozumieją. Rycerze nie mogli odbiegać swego znaku, giermkowie nie chcieli odbiegać rycerzy. A odbici jeńcy? Ci za żadne skarby świata nie ruszyliby w zagrożone strony.

      – Ja pojadę – odezwała się Ludmiła. – Może jeszcze zdążę, tylko dajcie mi dobrego konia.

      Sulisław chwycił jej obie ręce.

      – Święta panienko! Ty mi życie wracasz. Ale to niemożliwe, przecież sama musisz się ratować.

      – Po co ja się mam ratować? Dla kogo? Elżbieta jest jedyną drogą istotą, jaka mi na świecie została…

      – Ale jak trafisz przez te lasy? – denerwował się Sulisław. – Dam ci mego konia, który z końca świata znajdzie drogę do Żegnańca. On cię wichrem zaniesie.

      Jeden z dworzan żegnanieckich, pazik z figlarnymi oczami, wysunął się nieśmiało i zaproponował:

      – To i ja pojadę, przecież niepodobna panienki samej puszczać w taką drogę.

      Sulisław aż uściskał pazia. Młodzieńcowi żal było wprawdzie porzucać pole chwały, gdzie mógł się dosłużyć srebrnych ostróg giermka, ale w tym momencie wolał zostać opiekunem białogłowy, wszak to także chluba. Ludmiła bez wahania przyjęła konia i towarzysza. Nie chcąc tracić ani chwili, ponaglała:

      – W drogę, w drogę, prędzej!

      Jeden z mężczyzn, zdjęty współczuciem, rzucił na nią własny płaszcz z ciepłym kapturem.

      Ruszyli kłusem. Wjechali w gęste bory. Bułany dobrze znał drogę, ani razu się nie zawahał. Przez białe gałęzie iskrzyły się gwiazdy z zimową, brylantową rzęsistością. Powoli niebo stawało się różowe… czerwone… Wkrótce zapłonęło ogromną łuną. Nad ranem łuna znikła. Ludmiła przymrużyła zmęczone oczy. Po chwili otworzyła je szeroko i ręką przysłoniła powieki, aby lepiej wpatrzeć się w dal. Nad rzedniejącym lasem rysował się na niebie szczyt najwyższej żegnanieckiej baszty.

      – Dojeżdżamy! – zawołał z radością paź. – I na czas, bo tu jeszcze spokojnie, żadnych łun, żadnych krzyków. Mamy szczęście!

      Elżbieta liczyła dni pełne tęsknoty i niepokoju.

      Po powrocie z Krakowa spędziła w zamku kilka pogodnych i dobrze wróżących tygodni. Mąż, ucieszony mądrym przeprowadzeniem sprawy i rozczulony skromnością małżonki, stopniał w rozrzewnieniu. Szczęście wróciło do Żegnańca i płonęło tak jasno, jak nigdy dotąd.

      Ale pewnego dnia pokazał się konny posłaniec z pękiem wici. Stanął pośrodku dziedzińca i ogłosił sejm w Kalinie, gdzie Sulisław miał stawić się w pełnym wojennym rynsztunku, aby z królem i panami radzić nad zagrażającym niebezpieczeństwem. Pan zamku rad nierad musiał się oderwać od ciepłego kominka. Kilka dni później, okryty niedźwiedzim futrem, wyjechał z pocztem stosownym do swojej pozycji.

      Wiernemu Rupertowi dziesięć razy powtarzał, jak ma strzec zamku; w duszy drżał, aby Zyndram, dowiedziawszy się o jego wyjeździe, nie szukał zemsty. Żonie zwierzył się ze swych obaw i zaklinał ją na wszystkie świętości, aby nie ruszała się z zamku.

      – Mam w Bogu nadzieję – mówił – że wszystkie tatarskie pogróżki skończą się na strachu. Gdyby wszakże naprawdę groziło jakieś niebezpieczeństwo, przyślę ci kogoś z ostrzeżeniem…

      Elżbieta odprowadziła męża po ośnieżonej ścieżce aż do stóp góry, a mały Jasiek, uczepiwszy się ojca, w żaden sposób nie chciał go opuścić. Żałosne było pożegnanie. Elżbieta nie mogła dać sobie rady ze wzruszeniem; jej twarz mokra była od łez. Sulisław miał w oczach niepokój. Nasunął czapkę i co żywo puścił się ku borom, gdzie wkrótce cały orszak zniknął wśród grubej plątaniny gałęzi obwisłych od śniegu.

      Elżbieta wracała pod górę, niosąc Jasia na ręku. Kazała spuścić bramę i podwoić straże. Odtąd zaczęła pędzić dni samotne, przerywane tylko rozmową z kapelanem i zabawami z dzieckiem.

      Drwale, przyjeżdżający z drzewem i smołą, opowiadali, że Tatarów już gdzieś widziano, że nawet podobno była wielka bitwa. Rano zastała niespokojną czeladź. Strażnik wieżowy widział przez całą noc wielką łunę.

      „Tylko patrzeć wieści od męża” – pomyślała. Na wszelki wypadek trzeba się pakować. Kazała więc dziewkom służebnym napełnić podróżne skrzynie, a sama zamknęła się w głównej sali, by spakować kosztowności.

      Była tam kryjówka, o której nikt poza rodziną nie wiedział. Z ojca na syna przechodziła tajemnica schowka znajdującego się w głębokiej framudze. Dziad Sulisława, rycerz krzyżowy, co z Henrykiem Sandomierskim jeździł do Palestyny, przywiózł ten pomysł z jakiegoś wschodniego pałacu. Sulisław, wyjeżdżając na wojenną wyprawę, pokazał go żonie, nauczył sposobu otwierania i pilnie polecił jej pieczy. Były tam pergaminy rodzinne, prześliczna szkatułka, którą Elżbieta wniosła z wyprawą. W niej chowała swoje pierścienie, łańcuszki, kolce. Głębiej znajdowały się garnczki i worki z pieniędzmi. Długo się namyślała, czy to zabrać. Wszakże wszystko może się przytrafić w podróży, zawsze pewniej w domu zostawić; nikt o skrytce nie wie. Skarbiec nie zginie.

      Wzięła więc tylko tyle, ile, jej zdaniem, przyda się w drodze. Potem podeszła do stołu, gdzie leżały różne drogocenne СКАЧАТЬ