Название: Faszyzm. Ostrzeżenie
Автор: Madeleine Albright
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Политика, политология
isbn: 978-83-7561-948-5
isbn:
Jako dorosła kobieta poszłam w ślady ojca i zostałam profesorem. Wśród wielu specjalizacji zajmowałam się również krajami Europy Wschodniej, które jak satelity skazane były na orbitowanie wokół totalitarnego słońca. Ich mieszkańcy stężeli w powszechnym przeświadczeniu, że tamten bezbarwny świat już nigdy się nie zmieni. Marksistowska utopia robotniczego raju zdegenerowała się w orwellowski koszmar; konformizm opanował społeczeństwa. Za każdym rogiem czaił się kapuś. Całe narody żyły za żelazną kurtyną. Rządzący przekonywali, że białe jest czarne, a czarne jest białe.
Gdy nadszedł czas zmian, świat przyspieszył w niespotykanym tempie. W czerwcu 1989 roku liczące dziesięć lat postulaty stoczniowców powstałe z inspiracji urodzonego w Wadowicach papieża, dały początek rządom demokratycznym w Polsce. W październiku tego samego roku Węgry ogłosiły się republiką demokratyczną, a na początku listopada runął mur berliński. W tych cudownych czasach każdego dnia mieliśmy okazję oglądać relacje z wydarzeń, które przez lata wydawały się niemożliwe. W pamięci wciąż jawią mi się obrazy z mojej ojczyzny, Czechosłowacji, gdzie rewolucja zyskała miano aksamitnej, ponieważ odbyła się bez rozlewu krwi i szczęku ładowanych karabinów. To było mroźne popołudnie późnego listopada. Na historycznym Placu Wacława w Pradze zebrało się trzysta tysięcy osób. Dzwoniąc kluczami, naśladowali dzwony głoszące upadek rządów komunistycznych. Z balkonu przyglądał się im Václav Havel, mężny dramatopisarz, do niedawna więzień sumienia, który pięć tygodni później został zaprzysiężony na prezydenta wolnej Czechosłowacji.
W tamtej chwili, jak wiele innych osób, zrozumiałam, że demokracja zdała jeden ze swoich najtrudniejszych egzaminów. Potężny niegdyś Związek Radziecki, nadwątlony przez słabą gospodarkę oraz niemoc ideologiczną, rozleciał się jak szklany wazon upuszczony na kamienną podłogę, tracąc Ukrainę, republiki kaukaskie, republiki nadbałtyckie oraz republiki Azji Środkowej. Nuklearny wyścig zbrojeń zakończył się bez ofiar. Na wschodzie, w Korei Południowej, na Filipinach oraz w Indonezji zakończyły się wieloletnie rządy dyktatorów. Na zachodzie, w krajach Ameryki Łacińskiej, junty wojskowe oddały władzę wybranym demokratycznie prezydentom. W Afryce uwolnienie Nelsona Mandeli – kolejnego więźnia, który miał wkrótce zostać prezydentem – wyzwoliło nadzieje na odrodzenie regionu. Na całym świecie liczba krajów, które można było określić mianem demokratycznych, wzrosła z trzydziestu pięciu do ponad stu.
W styczniu 1991 roku George H.W. Bush ogłosił w Kongresie, iż „zakończenie zimnej wojny to zwycięstwo całej ludzkości (…), a do tego sukcesu w znaczący sposób przyczyniło się amerykańskie przywództwo”. Za Atlantykiem wtórował mu Václav Havel: „Europa podejmuje próbę wykreowania historycznie nowego porządku (…). W zjednoczonej Europie nie będzie silniejszych narodów uciskających słabsze, a konflikty nigdy nie będą rozwiązywane siłą”.
Dzisiaj, ponad ćwierć wieku później, należy zadać pytania: Co stało się z tak wzniosłą wizją? Dlaczego wydaje się, że zanika, a nie krystalizuje się? Dlaczego, według Freedom House, demokracja znalazła się „pod ostrzałem i w odwrocie”? Co sprawia, że prominentne osoby podważają zaufanie społeczeństw do instytucji wyborów, do sądów, mediów oraz – w warstwie fundamentalnej dla przyszłości naszej planety – do nauki? W jakim celu buduje się głębokie podziały pomiędzy bogatymi i biednymi, pomiędzy miastem a wsią, pomiędzy osobami wykształconymi i niewykształconymi? Dlaczego Stany Zjednoczone, przynajmniej na razie, zrezygnowały z roli światowego lidera? I w końcu: Dlaczego dziś, w dwudziestym pierwszym wieku, faszyzm tak często powraca w naszych dyskusjach?
JEDNĄ Z PRZYCZYN JEST DONALD TRUMP. Jeżeli na faszyzm spojrzymy jak na zagojoną starą ranę, to wybór Donalda Trumpa na gospodarza Białego Domu trzeba traktować jak zdjęcie opatrunku i rozdrapanie blizn.
Dla waszyngtońskiej klasy politycznej, zarówno dla republikanów, demokratów, jak i polityków niezależnych, wybór Donalda Trumpa był prawdziwym szokiem. Charlie Chaplin na ich miejscu nacisnąłby swój nieodłączny melonik głęboko na uszy, wyskoczył wysoko nad ziemię i padł bez życia. Niejeden prezydent Stanów Zjednoczonych daleki był od ideału. W istocie każdemu można coś zarzucić. Jednak w czasach współczesnych próżno szukać amerykańskiego przywódcy, którego słowa i czyny tak dalece zaprzeczałyby ideałom demokracji.
Przez cały okres trwania kampanii wyborczej Donald Trump ostro krytykował instytucje oraz zasady fundamentalne dla koncepcji open government (pol. otwarty rząd – przyp. tłum.). W efekcie systematycznie umniejszał znaczenie dyskursu politycznego w Stanach Zjednoczonych, przejawiał zdumiewający brak szacunku dla faktów, rzucał oszczerstwa pod adresem swoich poprzedników, groził uwięzieniem przeciwników politycznych, dziennikarzy najważniejszych mediów nazywał „wrogami narodu amerykańskiego”, rozpowszechniał kłamstwa na temat wiarygodności amerykańskiego państwa, procedur wyborczych, bezmyślnie głosił idee nacjonalistyczne w kontekście ekonomii i handlu, szkalował imigrantów oraz ich ojczyzny, rozbudzał fanatyzm i brak tolerancji wobec wyznawców jednej z najważniejszych religii świata.
Taka postawa to niewątpliwa zachęta dla innych przywódców o zapędach autorytarnych. Zamiast zwalczać siły antydemokratyczne, Trump stawia je w pozycji komfortowej – daje im alibi. Podczas moich podróży wciąż słyszę pytania: Jeżeli prezydent Stanów Zjednoczonych twierdzi, że prasa zawsze kłamie, jak można krytykować Władimira Putina za podobne rzeczy? Jeżeli Trump upiera się, że sędziowie są stronniczy, a amerykańskie prawo karne jest „śmiechu warte”, to w jaki sposób powstrzymać autokratycznego przywódcę Filipin Duterte przed dyskredytacją sądownictwa we własnym kraju? Jeżeli Trump oskarża opozycję o zdradę jedynie dlatego, że go nie popiera, to jak Amerykanie mogą bronić więźniów sumienia w innych krajach? Jeżeli lider najpotężniejszego państwa świata postrzega życie jako brutalną walkę, w której rozwój jednego kraju odbywa się zawsze kosztem innego, to kto ma głosić ideę współpracy międzynarodowej tam, gdzie jest ona konieczna do rozwiązania najtrudniejszych problemów?
Truizmem wydaje się stwierdzenie, że obowiązkiem przywódców państw jest służyć interesom swoich obywateli. Gdy Donald Trump mówi: „Ameryka przede wszystkim”, trudno się z nim nie zgodzić. Żaden poważny polityk nie powie inaczej. To jednak nie sam cel odróżnia Trumpa od wszystkich innych prezydentów począwszy od czasów posępnego tria Harding, Coolidge i Hoover, ale to, w jaki sposób chce do tego celu dążyć. Trump przekonuje, że na świecie, który stanowi jedno wielkie pole walki, kraje zaciekle rywalizują ze sobą o dominację i, jak deweloperzy na rynku nieruchomości, próbują zniszczyć rywala i z każdej transakcji wycisnąć każdy grosz.
Patrząc na doświadczenie życiowe Trumpa, można zrozumieć jego peregrynacje intelektualne. Trzeba przyznać, że w dyplomacji oraz handlu istnieją przypadki, kiedy w istocie jest miejsce wyłącznie dla zwycięzców i pokonanych. Jednakże przynajmniej od czasów drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone zawsze były orędownikiem idei współpracy pomiędzy krajami, stojąc na stanowisku, iż wspólne działanie przynosi o wiele lepsze efekty.
Za rządów Franklina Roosevelta oraz Harry’ego Trumana promowano koncepcję ścisłego współdziałania pomiędzy państwami w celu zwiększania bezpieczeństwa, dobrobytu i wolności. Na przykład wprowadzony w roku 1947 plan Marshalla miał zapobiec stagnacji amerykańskiej gospodarki zagrożonej utratą europejskiego rynku zbytu na rodzime towary rolne i przemysłowe. Odbudowa oraz dynamiczny rozwój gospodarki krajów partnerskich w Europie i Azji leżały zdecydowanie w interesie Ameryki. Podobnie było z Programem Punktu Czwartego Harry’ego Trumana. Zakładał on wsparcie technologiczne СКАЧАТЬ