Название: Old Surehand t.1
Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Приключения: прочее
isbn: 978-83-7623-958-3
isbn:
Żal mi się go zrobiło. Na pociechę, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, aby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia”. Układ ten ucieszył go tak, że mnie uściskał.
Musiałem zostać przy moim łupie, aby strzec go przed drapieżnymi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na mokradła po Old Wabble’a i Littona. Dopiero po południu sprowadził obu myśliwych, którzy nie widzieli na bagnach nawet końca ogona łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wreszcie przyznał, że rzadko się widuje tak wielkie okazy. Zazdrość przebijała spod jego pozornej obojętności. Zmierzył mnie groźnym spojrzeniem przymrużonych oczu i powiedział:
– Well, rozumiem wszystko, sir. Gdy wtedy cztery razy spudłowaliście, żartowaliście sobie po prostu. To jasne! Lecz mam nadzieję, że nie zdarzy się to już nigdy, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.
Jesteśmy nadal przyjaciółmi i niejeden celny strzał padł w czasie naszych wspólnych polowań. Zdawało się, że dar wodza zapewnił mi od razu dobry wzrok i pewną rękę. Z Szybką Strzałą spotykałem się później bardzo często, a jego ludzie nazywają mnie do dziś At-pui. Wiernie strzegł naszej wspólnej tajemnicy i dziś dopiero po raz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą pokorą, na jaką stać myśliwego, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym łosiem. Ale też nie był ostatnim. Howgh!
Podczas opowiadania Parkera zapadła noc, a ponieważ ze względu na Komanczów nie można było rozniecać ognisk, położyliśmy się spać. Nazajutrz rano, kiedy mieliśmy już wyruszyć, okazało się, że obawy Parkera były uzasadnione: komendant chciał koniecznie zatrzymać jednego z myśliwych jako zwiadowcę. Spotkał się jednak ze zdecydowanym oporem i uznał w końcu, że lepiej się wyrzec tego zamiaru. Zatrzymany siłą zwiadowca przyniósłby mu więcej szkody niż pożytku. Wobec tego pozwoliłem sobie na żart i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi, machnąwszy pogardliwie ręką.
– Jedźcie z Bogiem, Mr Charley! – powiedział. – Człowiek, który zajmuje się poszukiwaniem spróchniałych gnatów, nie potrafi robić tego, czego wymagam od zwiadowcy. Grzebcie sobie dalej w starych grobach; nie mam ochoty obarczać się wami.
Dowiedział się zatem widocznie, co mnie rzekomo przygnało na Zachód. Well, to rozstanie było mi bardzo na rękę. Aby mnie przypadkiem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak tylko mogłem, i przez cały ten dzień zachowywałem się tak, aby towarzysze nie zmienili o mnie zdania.
Od obozu wojskowego do Mistake Canyon mieliśmy konno cztery godziny drogi, które przeszły bez przeszkód. Jozuemu Hawleyowi przypomniano wczorajszą obietnicę, a on przyrzekł solennie, że jej dotrzyma.
Tych kilka słów, które usłyszałem wczoraj z jego ust, wystarczyło mi, aby się domyślić, że to on właśnie był owym białym, który przez pomyłkę zastrzelił przyjaciela. Sprawa ta nurtowała go dotychczas i stąd wyraz melancholii na jego twarzy.
Jechaliśmy początkowo skalistym płaskowzgórzem, opadającym z wolna w dół. Następnie zatrzymaliśmy się nad głęboką czeluścią, do której prowadziła stroma ścieżka. Był to Mistake Canyon, a raczej jego początek. Zjechaliśmy ścieżką i dostaliśmy się na dno wąwozu, gdzie zaczęliśmy wędrować wzdłuż strumienia. Gdy dotarliśmy do wielkiego nadbrzeżnego głazu, na którym załamywał się nurt potoku, Joz zszedł z konia, usiadł na kamieniu i powiedział:
– Otóż i miejsce, na którym chcę dotrzymać obietnicy. Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstała legenda o duchu tego kanionu.
– O duchu? Pshaw! [Pshaw! – okrzyk indiański, który oznacza lekceważenie lub zdziwienie.] – roześmiał się Sam Parker. – Tylko głupiec wierzy w widma i duchy. Po prostu biały myśliwy zastrzelił tu przez pomyłkę przyjaciela Apacza zamiast wroga Komancza. Tyle że nikt nie wie, kto to był i jak to się stało.
– Ja to wiem, ja jeden – rzekł Joz, przesuwając ręką po oczach.
– Ty? A więc wiesz coś o tej nieszczęsnej historii?
– Czy ja coś wiem? Tu, z tego kamienia, na którym teraz siedzę, padł wówczas z mojej strzelby ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, nie były jednak dość bystre, by odróżnić przyjaciela od wroga. Miałem przyjaciela, wiernego przyjaciela. Był nim Apacz, który nazywał się Tklisz-lipa, to znaczy Grzechotnik. Uratowałem mu kiedyś życie, a on przyrzekł mi pokazać miejsce, gdzie, jak mówił, miało się znajdować mnóstwo nuggetu [Nugget (ang.) – samorodek złota.]. Znalazłem więc czterech dzielnych chłopców, nadających się do takiego przedsięwzięcia. Musieliśmy się zachowywać bardzo ostrożnie, ponieważ miejsce to leżało na terytorium Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni. Tylko Apacz nie chciał się rozstać ze swoim mustangiem. Aby uniknąć wstępów, powiem, że po długiej wędrówce przybyliśmy na miejsce, tu, do kanionu. Widzicie te kaktusy na krawędzi skał? Dawniej rósł tam cały las kaktusów, w którym zbudowaliśmy sobie chatę. Tu nad wodą była nasza kopalnia.
Tklisz-lipa nie skłamał – skarb wydawał się naprawdę ogromny. Pracować mogły tylko cztery osoby jednocześnie, bo jeden z nas stał na straży, a drugi polował i starał się o mięso. Musieliśmy postępować z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, Wielki Bizon, wódz tutejszych Komanczów, był nie tylko krwiożerczym wojownikiem, ale i mistrzem w tropieniu. To oczywiste, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.
Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz został na straży przy chacie, a Długi Dinters uganiał się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dnie wąwozu, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc w słonecznej spiekocie. Zdjął ubranie i zwyczajem indiańskim nacierał sobie ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem usłyszał za sobą szelest, obejrzał się i zobaczył groźnego wodza Komanczów, który z rozmachem zamierzał się na niego kolbą. Zanim Apacz zdołał uskoczyć w bok, kolba spadła na jego głowę z taką siłą, że stracił przytomność. Cios nie roztrzaskał mu czaszki tylko dlatego, że nosił osobliwą czapkę, ozdobioną ogonami lisimi i skórami grzechotników.
Awat-kuts zostawił go na razie w spokoju i wszedł do chaty, by ją splądrować. Znalazłszy worki napełnione nuggetem, zawiesił je sobie u pasa, po czym wyszedł, zrzucił swoją starą opończę z koca i zamienił ją na nową, zdjętą przez Apacza. Wpadła mu w oko także czapka ogłuszonego przeciwnika i włożył ją sobie na głowę. Następnie przywołał gwizdem swego krępego konika, którego zostawił w kaktusach, lecz widząc mustanga Apacza, pasącego się w pobliżu, uznał, że jest o wiele więcej wart. Wreszcie Komancz przystąpił do oskalpowania wroga, i to żywcem. Niezupełnie mu się to jednak udało, ponieważ Grzechotnik pod wpływem okropnego bólu odzyskał przytomność i chwycił Komancza za ręce. Zaczęli się mocować. Wielki Bizon musiał jednak wyjść zwycięsko z tej walki, gdyż przeciwnikowi krew zalewała oczy.
Tymczasem Dintersowi udało się polowanie i objuczony zdobyczą wracał do domu. Znalazłszy trop Komancza, przestraszony, szedł ostrożnie za nim. Wyszedłszy z kaktusowego lasu, zobaczył dwóch walczących Indian i wziął Komancza za Apacza z powodu nowej opończy i czapki, które miał na sobie Wielki Bizon. Złożył się czym prędzej i strzelił do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafił go z tak dużej odległości. Komancz odwrócił się na odgłos strzału СКАЧАТЬ