Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 19

Название: Podziemia

Автор: Joanna Pypłacz

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-7835-722-3

isbn:

СКАЧАТЬ milczenie. Karczmarka wciąż bawiła się zwisającymi z mankietów strzępkami tkaniny, Cyprian zaś, przerażony i zakłopotany, lecz zarazem zafascynowany niezwykłą historią, którą właśnie usłyszał, wpatrywał się w nią swymi ogromnymi, podkrążonymi oczyma.

      – Jak zginął? – Odważył się wreszcie zapytać.

      – Zabiłam go we własnej obronie – zdradziła Judyta.

      Następnie odwróciła głowę i, podszedłszy do okna, postawiła lampę na parapecie.

      – Ten człowiek… Czy on próbował panią skrzywdzić? – zapytał nieśmiało Korda.

      – Człowiek! – zawołała z wściekłością, wciąż patrząc w okno.

      Wtem znów stanęła twarzą do młodego literata. Jej oczy, lśniące i straszne, zdawały się teraz płonąć żywym ogniem, przybierając upiorny, niemal demoniczny wyraz.

      – To nie był żaden człowiek! – wyartykułowała w złowrogo zwolnionym tempie. – To nie był żaden człowiek, tylko bestia w ludzkiej skórze!

      Na widok jej rysów, odmienionych przez frenetyczny gniew, Cyprian cofnął się o jeden krok.

      – Przepraszam. Postąpiłem bezmyślnie – rzucił zduszonym głosem, powstrzymując napad kaszlu. – Nie powinienem był zadawać pani takich pytań.

      Judyta ukryła twarz w dłoniach i stała w tej pozycji jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy w końcu ochłonęła, położyła mu dłonie na ramionach.

      – To ja przepraszam – powiedziała, pokornie zniżając głowę. – Nie powinnam o tym wspominać… Ale widzi pan, panie Korda, pewne rzeczy pamięta się nawet wbrew sobie. Zostają z nami, żeby nas niszczyć i nie sposób wytrzebić ich z głowy, choćby nie wiem co! One nas prześladują, stają się naszym cieniem. Każdy z nas ma taki cień, który wlecze się za nim, a równocześnie ciągnie go w dół, w otchłań rozpaczy…

      Cyprian zaczął intensywnie kasłać. Odwrócił głowę, szybko wydobył z kieszeni chustkę do nosa, po czym przycisnął ją do ust. Karczmarka wsparła policzek o jego plecy.

      – Pójdę już sobie – oznajmił, wycierając podbródek. – Nie jestem dla pani dobrym towarzystwem. Za parę miesięcy już mnie tu pewnie nie będzie. Postępuję samolubnie, zabierając pani czas. Nie powinna pani nawiązywać takich znajomości.

      – Jakich?

      – Z trupami.

      Judyta zmusiła go, by z powrotem odwrócił głowę w jej stronę.

      – Mówię prawdę – dokończył. – To nieuleczalna choroba, a pani wie o tym równie dobrze, jak ja.

      Znów odwrócił głowę, spoglądając w stronę ciemnego korytarza. Tymczasem Judyta przytrzymała go za rękę.

      – Panie Korda, niech pan ze mną zostanie.

      To rzekłszy, zaczęła go całować, łapczywie zlizując mu z warg krzepnącą krew.

      Rozdział 12. Ważne zadanie

      Nazajutrz, to znaczy w niedzielę 12 października, Mateusz obudził się wcześnie rano, gdy pierwsze promienie słońca nie zdążyły jeszcze przebić się przez mroczny horyzont. Noc przespał twardym, głębokim snem, a jego zmęczony natłokiem nowych wrażeń mózg, uwolniony spod nadzoru świadomości, chodził własnymi, cienistymi ścieżkami, zapuszczając się w meandry dziwactwa, potworności i grozy.

      Śniło mu się, że widzi Tamarę Topolską schodzącą po schodach, ubraną na biało, z trójramiennym świecznikiem w dłoni. Tuż za nią podążał młody, wysoki mężczyzna, ten sam, z którym konwersowała w cieniu złociejącej lipy, i którego agresywnie wyprosił ze swej posesji rozgniewany Klemens. Twarzy nie było widać, gdyż pogrążona była całkowicie w cieniu. Pomimo to Mateusz rozpoznał go bez trudu.

      Klatka schodowa, niby ta sama, co w rzeczywistości, w jego śnie uległa dość niezwykłej metamorfozie. Nie miała bowiem początku ani końca, lecz, na podobieństwo kopalnianego szybu, sięgała w bezkresną, czarną czeluść. Owa otchłań powoli wsysała w siebie bladą, półprzezroczystą i podobną do wyimaginowanej zjawy postać Tamary, a następnie ciemną sylwetkę jej towarzysza.

      Garstkę obudziło ostre szarpnięcie się serca w piersi. Jeszcze nie do końca przytomny, potarł oczy palcami. Otwarłszy je najszerzej jak tylko potrafił, rozejrzał się dokoła. Pokój znajdował się jeszcze we władaniu ciszy i półmroku – pary zdradzieckich przewodników ludzkiej wyobraźni wyswobodzonej z okowów rozumu. Mateusz słyszał jedynie swój własny, płytki oddech.

      Nie mogąc ponownie zasnąć, wstał z łóżka, zapalił lampę, odsunął kotary i z wyprzedzeniem przystąpił do porannej toalety w nadziei, że w ten sposób zapomni o męczących obrazach, które przed chwilą zaserwowała mu podświadomość. Starania te okazały się, niestety, daremne. Nie potrafił się uwolnić od wizji dwóch postaci zapadających się w mrok, jednej ciemnej, a drugiej jasnej, niosącej płonący świecznik.

      W końcu zajął się porządkowaniem swego podręcznego księgozbioru. Aż do godziny dziesiątej machinalnie przestawiał książki na półkach, zamiast porządku wprowadzając w ich układ jeszcze większy zamęt. Ariosto stanął więc pomiędzy atlasem świata a podręcznikiem buchalterii, Biblia natomiast zajęła miejsce tuż obok woluminu poezji Katullusa oprawionego w cynobrową skórę.

      Z ponurej zadumy, trwającej aż do godziny dziesiątej, wyrwało go dopiero pukanie do drzwi.

      – Proszę! – zawołał.

      – Dzień dobry, jak się panu spało? – odezwała się Jadwiga.

      Wyglądała na zafrasowaną.

      – Wyśmienicie – odparł.

      Otworzył usta, by zapytać o Tamarę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z tego pomysłu.

      – Słucham pana – powiedziała poczciwa służąca.

      – Nic, Jadwigo.

      – Chciał pan jeszcze o coś zapytać?

      – Nie – odparł Mateusz, forsując uśmiech. – O nic.

      Kobieta zaczęła się krzątać po pokoju, podobnie jak poprzedniego dnia, ze zwieszoną głową i ściśniętymi ustami. Garstka zrozumiał, że ona również myśli o Tamarze. Znów przypomniał sobie o swym trudnym w interpretacji śnie. „Co to ma wszystko znaczyć?” – zastanawiał się, co chwilę zerkając ukradkiem na zmarszczone czoło staruszki. W końcu zostawił ją samą i zszedł na dół, na śniadanie.

      W salonie czekał na niego Klemens.

      – Tamara jeszcze śpi – oznajmił. – A jak tobie, mój przyjacielu, upłynęła pierwsza noc w twoim nowym domu?

      – Wyśmienicie – СКАЧАТЬ