Bierki. Marcin Szczygielski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bierki - Marcin Szczygielski страница 9

Название: Bierki

Автор: Marcin Szczygielski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-60000-76-2

isbn:

СКАЧАТЬ za każdym razem mu się udawało. Wywaliłem się oczywiście, tornister mnie przygniótł. Strasznie był ciężki, akurat tego dnia miałem w środku nie tylko książki, ale i encyklopedię Świat Dinozaurów.Raz w tygodniu wychodziły wtedy kolejne rozdziały, kupowałem je w kiosku i wpinałem do specjalnego segregatora. Miałem totalny odlot na punkcie dinozaurów w tym czasie. Segregator był już prawie pełny, bo seria się kończyła. Ważył tonę, nie pamiętam, po co targałem go do szkoły, pewnie chciałem komuś pokazać, czy coś. Olek postawił nogę na tornistrze – swoją drogą, moim ulubionym, z Harrym Potterem i Hedwigą na klapie – i wgniótł mnie w chodnik.

      – Nadszedł twój czas – powiedział powoli, pozornie zatroskanym, smutnym tonem, a ja oczywiście z miejsca zacząłem ryczeć.

      Usmarkałem się zaraz i musiałem wyglądać jak skończona ofiara. Teraz myślę sobie, że gdybym wtedy nie mazał się jak na komendę za każdym razem, Olek dałby mi spokój, a przynajmniej męczyłby mnie rzadziej. A tak to te moje piski, jęki, łzy, ten szloch i gile płynące z nosa niczym rwąca rzeka, istna Amazonka smarków, musiały go podkręcać, zachęcać. Prowokowały go. Budziły chęć do czynu, który by je uzasadnił.

      Piotrek i Krzysiek zarechotali głośno, a jeden z nich – nie wiem który – kopnął mnie w biodro. Lekko, tak na próbę. Żeby sprawdzić, czy może. Żeby się przekonać, co będzie. Rozdarłem się natychmiast jak zarzynana świnia.

      – Zamknij mordę, cipo, bo pożałujesz – warknął Olek, a do tego, który mnie kopnął, powiedział: – Jeszcze raz.

      No i zaczęli mnie kopać. To nie były jakieś wyjątkowo mocne kopniaki, ale spadały na mnie ze wszystkich stron – Olek przyciskał mnie do ziemi, leżałem na brzuchu, młócąc rękami na wszystkie strony niczym przewrócony wiatrak, a Piotrek i Krzysiek po obu stronach kopali mnie w biodra, w uda, w żebra. A ja zamiast krzyczeć, drzeć się na całe gardło, skręcałem się tylko i kwiczałem – no bo inaczej pożałowałbym, nie?

      – Dobra – powiedział Olek, kiedy już mu się znudziło.

      – Do śmietnika.

      Poderwał mnie na równe nogi jednym szarpnięciem za uchwyt przy tornistrze, pozostali dwaj złapali mnie pod ręce i zaczęli wlec do śmietnikowej wiaty. Do tej pory tortury odbywały się tylko w domu. Nigdy nie brał w nich udziału ktoś obcy. Byłem przerażony, tak śmiertelnie przerażony, że nawet nie zawołałem pomocy ani nic, tylko dalej jęczałem bezradnie i stękałem. Megażałosne.

      Dowlekli mnie do budy i cisnęli między brudne, śmierdzące kontenery ze śmieciami. Zwinąłem się w kłębek pod ścianą i gapiłem się na nich okrągłymi oczami. Olek stanął przede mną, oparł ręce na biodrach, popatrzył na mnie, wywijając pogardliwie górną wargę, i powiedział:

      – Dobra. Ściągaj spodnie.

      – Nie! – pisnąłem. – Nie! Daj mi spokój!

      – Słuchaj – odezwał się spokojnym, rzeczowym tonem – ściągaj portki, bo jak sam tego nie zrobisz, ja je z ciebie ściągnę. Wierz mi, będzie to dużo gorsze dla ciebie. Po co ci to? Raz.

      Wytarłem nos wierzchem dłoni, wstałem i powoli zacząłem rozpinać dżinsy. Piotrek z Krzyśkiem stali przy wejściu do wiaty, nie było nawet cienia szansy, żeby udało mi się uciec. Popłakując, zsunąłem spodnie do kolan.

      – Teraz majciochy – rozkazał Olek.

      Zacząłem płakać głośniej, ale posłusznie zsunąłem majtki z pupy i opuściłem je do kolan. Co mogłem zrobić?

      – Podnieś bluzę.

      Rycząc na całego podniosłem obiema rękami dół bluzy z kapturem i stałem tak przed nimi trzema – z majtkami opuszczonymi do kolan, z zadartą bluzą i z wielkim tornistrem na plecach. Zaśmiewali się do łez, no po prostu mieli ubaw stulecia.

      – I co? – powiedział w końcu Olek do nich. – Ma chuja czy nie ma?

      – Fakt, ma. Ale i tak wygląda jak baba – powiedział Krzysiek, chichocząc. – Baba z chujem.

      – A czy to na pewno chuj? – zapytał Piotrek. – Wygląda, jakby mu się tam jakiś glut przylepił. W życiu nie widziałem takiego małego. Jak dżdżownica.

      – Chcesz, to sprawdź – zaproponował Olek, a ja natychmiast złapałem się za kutaska ręką i go zasłoniłem. – O, jak się boi! Puść to, słyszysz? Zabieraj łapę.

      – Jak mam sprawdzić? – zapytał Piotrek.

      – Przez papier. Masz – Olek nachylił się nad kontenerem i wyjął ze środka kawałek zmiętej gazety. – Złap i pociągnij. Jak się zacznie drzeć, znaczy, że to jego.

      – Dobra – zaśmiał się Piotrek i wziął gazetę.

      Od razu zacząłem się drzeć, tak na wszelki wypadek, i kucnąłem pod ścianą, zaciskając obie dłonie na moim fifolu. A kiedy już zacząłem się drzeć, to nie mogłem przestać. Wyłem jak syrena okrętowa.

      – Mówiłem ci, zamknij mordę! – wrzasnął Olek. – Kurwa, zajebię mu!

      – Zostawcie go! – krzyknął ktoś nagle od wejścia do wiaty śmietnikowej.

      Było to tak nieoczekiwane, że przestałem wyć i zamknąłem usta z kłapnięciem, a Olek i jego kumple odwrócili się w stronę głosu jak rażeni gromem. W wejściu stała Aśka. Znałem ją już oczywiście, ale tylko z widzenia, bo jeszcze nigdy wcześniej nie zamieniliśmy ani słowa. Przytrzymywała rękami paski pomarańczowego tornistra na ramionach, przyglądając się starszym i znacznie od niej większym chłopakom chłodno, bez odrobiny lęku.

      – Spierdalaj stąd – odezwał się Olek po krótkiej chwili. – Bo i tobie się dostanie.

      – A sam spierdalaj – powiedziała Aśka i jakby nigdy nic weszła do śmietnika.

      Wciągnąłem głośno powietrze, bo przecież równie dobrze mogłaby się wpakować prosto w otwartą paszczę tyranozaura. Pomyślałem sobie: – Jezu, już po niej. Ale ona bez mrugnięcia okiem przecisnęła się obok Olka, który gapił się na nią zbaraniałym spojrzeniem, i podeszła do mnie.

      – Podciągnij gacie – powiedziała.

      – Słuchaj, szmulo – powiedział Olek, ale ton jego głosu był trochę mniej pewny niż przed chwilą – spierdalaj stąd, bo tak ci zaraz przypierdolimy, że zaniesiesz swoją cipę do domu w reklamówce.

      Olek był centralnie chodzącą biblioteką takich odzywek, nawet mu tego zazdrościłem, bo bez względu na okazję zawsze miał w zanadrzu tekst w podobnym stylu. Aśka odwróciła się do niego, popatrzyła mu spokojnie w oczy i powiedziała:

      – Wiem, jak się nazywasz.

      I tyle. Właściwie ta informacja była zupełnie bez sensu i nie miała najmniejszego znaczenia, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Ale podziałała niczym zaklęcie. W jakiejś książce to było, o królu Arturze i czarnoksiężniku Merlinie chyba, nie pamiętam, w każdym razie chodziło tam o to, że jeśli wiedźma poznała czyjeś imię, to zyskiwała władzę nad jego duszą. Taka niby-bajka, ale wtedy w tym śmierdzącym СКАЧАТЬ