Название: Bierki
Автор: Marcin Szczygielski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-60000-76-2
isbn:
– Nadszedł twój czas – powiedział powoli, pozornie zatroskanym, smutnym tonem, a ja oczywiście z miejsca zacząłem ryczeć.
Usmarkałem się zaraz i musiałem wyglądać jak skończona ofiara. Teraz myślę sobie, że gdybym wtedy nie mazał się jak na komendę za każdym razem, Olek dałby mi spokój, a przynajmniej męczyłby mnie rzadziej. A tak to te moje piski, jęki, łzy, ten szloch i gile płynące z nosa niczym rwąca rzeka, istna Amazonka smarków, musiały go podkręcać, zachęcać. Prowokowały go. Budziły chęć do czynu, który by je uzasadnił.
Piotrek i Krzysiek zarechotali głośno, a jeden z nich – nie wiem który – kopnął mnie w biodro. Lekko, tak na próbę. Żeby sprawdzić, czy może. Żeby się przekonać, co będzie. Rozdarłem się natychmiast jak zarzynana świnia.
– Zamknij mordę, cipo, bo pożałujesz – warknął Olek, a do tego, który mnie kopnął, powiedział: – Jeszcze raz.
No i zaczęli mnie kopać. To nie były jakieś wyjątkowo mocne kopniaki, ale spadały na mnie ze wszystkich stron – Olek przyciskał mnie do ziemi, leżałem na brzuchu, młócąc rękami na wszystkie strony niczym przewrócony wiatrak, a Piotrek i Krzysiek po obu stronach kopali mnie w biodra, w uda, w żebra. A ja zamiast krzyczeć, drzeć się na całe gardło, skręcałem się tylko i kwiczałem – no bo inaczej pożałowałbym, nie?
– Dobra – powiedział Olek, kiedy już mu się znudziło.
– Do śmietnika.
Poderwał mnie na równe nogi jednym szarpnięciem za uchwyt przy tornistrze, pozostali dwaj złapali mnie pod ręce i zaczęli wlec do śmietnikowej wiaty. Do tej pory tortury odbywały się tylko w domu. Nigdy nie brał w nich udziału ktoś obcy. Byłem przerażony, tak śmiertelnie przerażony, że nawet nie zawołałem pomocy ani nic, tylko dalej jęczałem bezradnie i stękałem. Megażałosne.
Dowlekli mnie do budy i cisnęli między brudne, śmierdzące kontenery ze śmieciami. Zwinąłem się w kłębek pod ścianą i gapiłem się na nich okrągłymi oczami. Olek stanął przede mną, oparł ręce na biodrach, popatrzył na mnie, wywijając pogardliwie górną wargę, i powiedział:
– Dobra. Ściągaj spodnie.
– Nie! – pisnąłem. – Nie! Daj mi spokój!
– Słuchaj – odezwał się spokojnym, rzeczowym tonem – ściągaj portki, bo jak sam tego nie zrobisz, ja je z ciebie ściągnę. Wierz mi, będzie to dużo gorsze dla ciebie. Po co ci to? Raz.
Wytarłem nos wierzchem dłoni, wstałem i powoli zacząłem rozpinać dżinsy. Piotrek z Krzyśkiem stali przy wejściu do wiaty, nie było nawet cienia szansy, żeby udało mi się uciec. Popłakując, zsunąłem spodnie do kolan.
– Teraz majciochy – rozkazał Olek.
Zacząłem płakać głośniej, ale posłusznie zsunąłem majtki z pupy i opuściłem je do kolan. Co mogłem zrobić?
– Podnieś bluzę.
Rycząc na całego podniosłem obiema rękami dół bluzy z kapturem i stałem tak przed nimi trzema – z majtkami opuszczonymi do kolan, z zadartą bluzą i z wielkim tornistrem na plecach. Zaśmiewali się do łez, no po prostu mieli ubaw stulecia.
– I co? – powiedział w końcu Olek do nich. – Ma chuja czy nie ma?
– Fakt, ma. Ale i tak wygląda jak baba – powiedział Krzysiek, chichocząc. – Baba z chujem.
– A czy to na pewno chuj? – zapytał Piotrek. – Wygląda, jakby mu się tam jakiś glut przylepił. W życiu nie widziałem takiego małego. Jak dżdżownica.
– Chcesz, to sprawdź – zaproponował Olek, a ja natychmiast złapałem się za kutaska ręką i go zasłoniłem. – O, jak się boi! Puść to, słyszysz? Zabieraj łapę.
– Jak mam sprawdzić? – zapytał Piotrek.
– Przez papier. Masz – Olek nachylił się nad kontenerem i wyjął ze środka kawałek zmiętej gazety. – Złap i pociągnij. Jak się zacznie drzeć, znaczy, że to jego.
– Dobra – zaśmiał się Piotrek i wziął gazetę.
Od razu zacząłem się drzeć, tak na wszelki wypadek, i kucnąłem pod ścianą, zaciskając obie dłonie na moim fifolu. A kiedy już zacząłem się drzeć, to nie mogłem przestać. Wyłem jak syrena okrętowa.
– Mówiłem ci, zamknij mordę! – wrzasnął Olek. – Kurwa, zajebię mu!
– Zostawcie go! – krzyknął ktoś nagle od wejścia do wiaty śmietnikowej.
Było to tak nieoczekiwane, że przestałem wyć i zamknąłem usta z kłapnięciem, a Olek i jego kumple odwrócili się w stronę głosu jak rażeni gromem. W wejściu stała Aśka. Znałem ją już oczywiście, ale tylko z widzenia, bo jeszcze nigdy wcześniej nie zamieniliśmy ani słowa. Przytrzymywała rękami paski pomarańczowego tornistra na ramionach, przyglądając się starszym i znacznie od niej większym chłopakom chłodno, bez odrobiny lęku.
– Spierdalaj stąd – odezwał się Olek po krótkiej chwili. – Bo i tobie się dostanie.
– A sam spierdalaj – powiedziała Aśka i jakby nigdy nic weszła do śmietnika.
Wciągnąłem głośno powietrze, bo przecież równie dobrze mogłaby się wpakować prosto w otwartą paszczę tyranozaura. Pomyślałem sobie: – Jezu, już po niej. Ale ona bez mrugnięcia okiem przecisnęła się obok Olka, który gapił się na nią zbaraniałym spojrzeniem, i podeszła do mnie.
– Podciągnij gacie – powiedziała.
– Słuchaj, szmulo – powiedział Olek, ale ton jego głosu był trochę mniej pewny niż przed chwilą – spierdalaj stąd, bo tak ci zaraz przypierdolimy, że zaniesiesz swoją cipę do domu w reklamówce.
Olek był centralnie chodzącą biblioteką takich odzywek, nawet mu tego zazdrościłem, bo bez względu na okazję zawsze miał w zanadrzu tekst w podobnym stylu. Aśka odwróciła się do niego, popatrzyła mu spokojnie w oczy i powiedziała:
– Wiem, jak się nazywasz.
I tyle. Właściwie ta informacja była zupełnie bez sensu i nie miała najmniejszego znaczenia, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Ale podziałała niczym zaklęcie. W jakiejś książce to było, o królu Arturze i czarnoksiężniku Merlinie chyba, nie pamiętam, w każdym razie chodziło tam o to, że jeśli wiedźma poznała czyjeś imię, to zyskiwała władzę nad jego duszą. Taka niby-bajka, ale wtedy w tym śmierdzącym СКАЧАТЬ