Название: Listy z podróży do Ameryki
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-270-1547-1
isbn:
Nie wiem, czy nie pod wpływem tychże samych myśli ktoś powiedział, że gdyby nawet Bóg rzeczywiście nie istniał, trzeba by było dla dobra ludzkości go stworzyć. Godzina czasu spłynęła mi w przeszłość na podobnych rozmyślaniach. Tymczasem wieczór stawał się coraz bardziej romantyczny. Parowiec przybił do brzegu tuż pod oknami mego hotelu. W małym Deutz cicho było, bo całe miasto już spało. Tylko sternik, siedzący na przedzie statku, śpiewał dość pięknym głosem: Wacht am Rhein, a od strony Kolonii dochodził uszu moich świst lokomotywy. Od czasu do czasu lekki wiatr przynosił zaledwie dosłyszalne odgłosy zgiełku i gwaru miejskiego. Żal mi było wstawać od okna; nagle jednak drzwi się otworzyły i ktoś wszedł do mego pokoju.
Był to mój towarzysz podróży.
– Dobry wieczór!
– I dobry, i ładny.
– Przyszedłem spytać: czyby pan nie chciał przejść się po mieście?
– Nie, panie. Spodziewam się, że lada chwila nadejdzie tu ktoś, z kim może jeszcze dziś pojadę dalej. A zresztą dobrze mi tu przy oknie.
– Ach! pan patrzy na katedrę.
To mówiąc towarzysz mój zbliżył się do okna i spojrzał w stronę miasta. Księżyc oświecił jasno twarz jego. Zdawało mi się, że czytam całe szeregi myśli i marzeń na jego czole; jakoż po chwili pokiwał głową i rzekł:
– Wie pan co?
– Co? – spytałem, ciekawy jego wrażeń.
– Ot, ja myślę, czybyśmy się koniaku nie napili. Wieczór chłodny.
Mimo woli przyszedł mi na myśl wierszyk, który kilkanaście lat temu powtarzał mój profesor łaciny, gdy mimo usiłowań z jego strony woleliśmy dawać sobie prztyki w uszy, niż zachwycać się pięknościami Horacjusza:
Cóż po muzyce tępym osłom w stajni!
Graj im na lutni: tańczyć niezwyczajni.
Swoją drogą, tak trzeźwy, lubo mający związek z koniakiem, pogląd okiełznał rozbieganą moją wyobraźnię.
– Dziękuję za koniak – odpowiedziałem – uważam jednak, że pan zdrowo na rzeczy patrzy, i winszuję panu tego szczerze.
– A cóż to? – odrzekł wskazując na oblaną światłem księżyca katedrę – martwy kapitał i nic więcej!
– Przyjm pan moje gorące uznanie i zarazem dobranoc panu!
Zostałem znowu sam, ale po chwili wszedł ów dżentelmen z jasną brodą, z którym, według pierwotnego planu, miałem się zjechać w Bremie.
Wyznaję, że byłem trochę zmęczony, przejechawszy bez wytchnienia drogę z Warszawy do Kolonii, i miałem szczerą chęć przenocowania w Deutz. Byłbym nawet objawił głośno tę chęć mojemu dżentelmenowi, ale on, domyślając się widocznie, o co idzie, uprzedził mnie i rzekł ironicznie:
– Pan już na pewno ani ręką, ani nogą nie może ruszyć. Takie to dzisiejsze pokolenie! Co do mnie, jechałbym chętnie dalej. Oburzona miłość własna odezwała się we mnie:
– A dokąd by pan chciał jeszcze dojechać?
– Hm! choćby do Brukseli.
– Ja zaś oświadczam panu, że jadę wprost do Londynu.
Wyznaję, iż mówiąc to miałem w duszy trochę nadziei, że mój dżentelmen nie zgodzi się na tę propozycję. Myślałem, że go nią przerażę, że zacznie mi tłumaczyć, iż to zbyt daleko i że obaj zbytecznie się pomęczymy; ale ten okropny człowiek uśmiechnął się tylko i rzekł:
– Doskonale. Jedziemy więc do Londynu.
Nie było rady. Kazałem zabrać moje kufry i obaj udaliśmy się na centralny dworzec w Kolonii. Była już prawie północ; chciało mi się spać srodze, ale ruch panujący na dworcu wytrzeźwił mnie. Lubię ten ruch, gwar i wrzawę panującą na wielkich dworcach kolejowych. Sale płonęły światłem; stoły były nakryte. Z zewnątrz dochodził nas świst i sapanie lokomotyw, pomieszane z odgłosem dzwonków i nawoływaniami konduktorów. Ludzie biegali na wszystkie strony, przenosząc kufry, pakunki. Przejeżdżający wołali wszystkimi językami na garsonów. Siedzący obok nas jakiś Anglik, z wyciągniętą twarzą i wyciągniętymi nogami, badał starannie palcami wnętrze swego nosa, spoglądając przy tym na ludzi tak, jak gdyby wszyscy wyłącznie po to byli zebrani, ażeby on miał się czemu przypatrywać. Kazaliśmy podać sobie coś do zjedzenia. Zauważyłem wówczas pierwszy raz, że nasze palone buty, futrzane szuby i baranie czapki poczynają nam zjednywać popularność. Małe grupki ludzi przyglądały się nam ciekawie. Brano nas widocznie za hercogowińskich posłów wysłanych o pomoc przeciw Turkom. Skutkiem współczucia zapewne dla nieszczęśliwych męczenników tureckich kazano nam płacić za wszystko dwa razy więcej, niż się należało. Wsiedliśmy wreszcie do wagonu. Wkrótce jadący z nami do Brukseli jakiś Francuz począł nas wypytywać o pochodzenie.
– Jesteśmy Polacy – odpowiedziałem.
Tu przysłowiowa francuska znajomość geografii zabłysnęła z całą świetnością.
– Ach! to panowie tam blisko placu wojny! – rzekł.
– Jakiej СКАЧАТЬ