Название: Listy z podróży do Ameryki
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-270-1547-1
isbn:
– Rzeczy już są na pociągu – odpowiedział ten dżentelmen.
– A kwit?
– Jaki kwit?
– Kwit od rzeczy.
Nie mogliśmy się porozumieć. Wreszcie posługacz wyprowadził nas na platformę i pokazał nam nasze kufry stojące spokojnie w wagonach, a gdyśmy nie poprzestając na tym żądali jeszcze kwitu, ruszył ramionami, mruknął: "Goddam!" i poszedł sobie zostawiwszy nas własnej przedsiębierczości.
Nie było co robić. Udaliśmy się do kasjera. I znów ten sam dialog:
– Prosimy o kwit.
– Jaki kwit?
– Kwit od rzeczy.
Kasjer ruszył ramionami i począł okręcać z nadzwyczajną uwagą klucz na palcu, nie spojrzawszy na nas więcej. Poszukaliśmy tedy konduktora.
– Prosimy o kwit.
– Jaki kwit?
– Kwit od rzeczy.
Konduktor ruszył ramionami; ja starałem się zachować wielkość duszy w nieszczęściu; jeden z towarzyszów moich począł wymieniać nadzwyczajne ilości beczek, karabinów i fur; drugi oświadczył sucho: że jeśli tak, to noga jego nie postanie więcej w tym kraju, czym byłby zapewne bardzo przeraził Anglików, gdyby go mogli byli zrozumieć. Następnie obaj spojrzeli na mnie, następnie ja spojrzałem na nich; następnie wszyscy trzej nie wiedzieliśmy, co robić.
Tymczasem sala poczęła się napełniać, coraz więc trudniej było sobie dać radę; na szczęście usłyszeliśmy jakąś parę rozmawiającą po niemiecku.
Towarzysz Poznańczyk poskoczył ku niej żywo.
– Nie chcą mi dać kwitu od rzeczy.
– Bo tu nie dają nikomu. Na kufrach są poprzylepiane kartki, dokąd które idą. Na każdej stacji wyjmują przeznaczone do niej pakunki. W Liverpool wyjmą pańskie, przyjdziesz pan, weźmiesz je i skończyło się.
– A jak się kto do nich przyzna?
– Nikt się nie przyzna. Towarzysz Poznańczyk wrócił do nas w doskonałym humorze.
– O, to, to rozumiem. To to kraj! Co za porządek!
Istotnie przy odejściu pociągu wszystko odbyło się nader porządnie. Posługacze kolejowi nie wrzeszczeli, nie życzyli sobie wzajemnie paraliżów, nie było wzmianek o wątrobach. Pociąg ruszył i po chwili Londyn wraz ze swoim morzem świateł zniknął nam z oczu. Powietrze tylko nad miastem było rdzawe i czerwone jak łuna pożaru.
Noc robiła się ciemna, tak że przez okna wagonu nie mogłem nic dojrzeć. Czasem tylko na ciemnym tle nieba rysowały się jeszcze ciemniejsze sylwety kominów. Czasem pociąg wpadł między wielkie zakłady, w których topią żelazo. Olbrzymie ogniska pieców, jaskrawe płomienie, czarne postacie ludzkie na tle ognistym, huk młotów, zgrzyt i wycie piłowanego żelaza, tumany dymu: wszystko to stanowiło jakby obraz rzeczywistego piekła. Potem znów ogarniała nas ciemność i czysta, wilgotna, nocna atmosfera; czasem po huczeniu maszyny można było poznać, że przelatujemy tunele. Towarzystwo w wagonie poczęło się rozsypiać, jak to się zwykle dzieje wśród nocy. Przy drżącym świetle lamp widać było twarze zaspane i zmęczone. Czasem krótka rozmowa przerwała ogólne milczenie. Siedzący obok mnie otyły dżentelmen kiwając się przez sen uderzył głową w moje ramię, a mruknąwszy: "I beg your pardon!", uderzył natychmiast po raz drugi. Zdjęta dla wygody para trzewiczków młodej i przystojnej miss wysunęła się spod ławki i podskakując razem z ruchami wagonu, wpadła pod nogi jakiegoś długiego i kościstego jegomości, prawdopodobnie pastora albo kwakra, który nazajutrz rano ujrzawszy tę rzecz tak świecką odsuwał ją ze zgrozą z pomocą laski ku śpiącej właścicielce mówiąc zapewne w duchu: "Vade retro!" Tymczasem zaczęło szarzeć. Brzask robił się na wschodzie: domki farmerskie, drzewa albo czasem wieże kościelne występowały coraz wyraźniej z głębi cienia i mgły. O godzinie szóstej dojeżdżaliśmy do Liverpoolu.
Miasto czysto angielskie. Też same niewielkie domy z czerwonej lub surowej cegły, okopcone dymem a poplamione deszczem; też same zielone zazdrostki w oknach; zresztą z powodu wczesnej godziny cicho i spokojnie.
Od strony morza dął potężny i ostry wiatr; na końcu ulicy widać było las masztów. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, zatem zatrzymaliśmy się w hotelu, by się umyć, przedrzemać i posilić przed puszczeniem się na morskie odmęty.
Wskazano nam hotel wdowy Clynton, o której mówiono, że umie, a przynajmniej rozumie po francusku. Ale wdowa Clynton, gdyśmy zajechali, spoczywała jeszcze w objęciach Morfeusza; zamiast zaś niej przyjął nas jakiś Irlandczyk, o czerwonych, stojących jak szczotka włosach, piegowatej twarzy, zaspanych oczach i głosie dwuletniego dziecka.
– Dżentelmeni jadą zapewne do Ameryki – mówił, a raczej piszczał głosem nadzwyczaj patetycznym – to daleko, bardzo daleko, tak jest: to bardzo daleko!
Tak mówiąc podnosił oczy w górę i wzdychał, i zdawało się, że pragnie nas pobłogosławić na drogę.
– A cóż to za małpa uroczysta? – odezwał się jeden z moich towarzyszów.
Istotnie Irlandczyk był nader uroczysty. Gdyśmy prosili go o wodę do umycia:
– Do umycia? – odrzekł smętnym głosem – o tak, tak, do umycia.
Potem, gdyśmy się umyli, zaprosił nas równie rzewnie na śniadanie, przy którym posługiwał z powagą i milczeniem.
Przy śniadaniu nadeszła wdowa Clynton wraz z młodą i przystojną córką Clynton i nie wiem, co to za dziwny dom, ale obie te damy wydały mi się jeszcze uroczystsze. Naprzód wdowa Clynton w krótkiej, ale pełnej głębokiego uczucia mowie wyraziła nam swoją wdzięczność, żeśmy jej, a nie inny hotel wybrali na miejsce chwilowego spoczynku; potem zaś, gdyśmy skończyli śniadanie, zawołała: "No! czas, panowie!" tak rozdzierającym głosem, jak gdyby miała się żegnać z mężem albo z kochankiem. Przy płaceniu rachunku, który, należy oddać mu sprawiedliwość, był bajecznie mały, wdowa raczyła zwrócić na mnie swoją uwagę.
– Nie żeń się pan w Ameryce: tam niedobre kobiety; szkoda by było pana!
Tu, wobec kwestii tak drażliwej, córka Clynton zarumieniła się lekko, ja zaś starałem się uczynić toż samo i odrzekłem, że choćbym miał taki zamiar, w chwili tej porzuciłbym go stanowczo. Po czym pożegnaliśmy się tak, jak się żegnają członkowie jednej rodziny, i ruszyliśmy do portu.
Z portu mały pękaty parowiec miał nas przewieźć do okrętu udającego się za Ocean. Nadspodziewanie pasażerów znalazło się mnóstwo, tak że cały parowiec był zapchany kuframi, majtkami (okrętowymi), kobietami, dziećmi, co wszystko prócz kufrów żegnało СКАЧАТЬ