Название: Emancypantki
Автор: Bolesław Prus
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-270-1401-6
isbn:
– Ach, ta Howard!… – szepnęła pani Latter. – Ta kobieta nieszczęście mi przyniosła… Równocześnie z wejściem panny Howard spacerujące uczennice uciekają z górnej salki, do której wchodzi kilka osób. Jedna, dwie i ktoś trzeci starszy… Ciężkie kroki panny Howard stały się szybsze i drobniejsze, słychać przesuwanie krzeseł. Oczywiście ktoś przyszedł z wizytą.
"Może Malinowska, ta przyjaciółka Howardówny, zwiedza mi pensję?… – myśli pani Latter. – Do tych wariatek wszystko podobne!… Ma kilkanaście tysięcy rubli, więc zakłada pensję, ażeby mnie zrujnować… Naturalnie, że straci je we dwa lata, ponieważ zdaje się jej, że jest powołaną, ażeby zrobić przewrót w wychowaniu dziewcząt. Howardówna napisze jej program… Cha! cha!… To ucieszą się redakcje, które na jakiś czas przestanie kataplazmować artykułami. Kobiety samodzielne!… Ja nie jestem samodzielną, bo z niczego stworzyłam pensję; dopiero one będą uczyły mnie samodzielności za trzynaście tysięcy rubli, które Malinowska chce zmarnować według przepisów Howardówny…" Skazówka angielskiego zegara powoli zbliża się do piątej przypominając pani Latter, że nadchodzi wieczorna seria jej przyjęć. Przypomina jej zarazem, że przez ten oto gabinet przesunęło się już wiele tysięcy osób, które czegoś żądały, prosiły, o coś zapytywały. Każda otrzymała odpowiedź, radę, wyjaśnienie i – co z tego?… Co zostało z tych tysięcy rad udzielonych innym?… Nic. Ciągle pogłębiający się deficyt na dziś, a możliwe bankructwo na jutro.
– A… nie dam się!… – szepnęła pani Latter chwytając się oburącz za głowę. – Nie dam się… nie dam moich dzieci, nic nie dam! To nieprawda, ażeby były położenia bez wyjścia… Jeżeli w Warszawie jest pensyj za wiele, upadną słabsze, nie moja.
Bystry jej słuch uchwycił szmer w poczekalni. Ktoś, zamiast dzwonić, poruszył parę razy klamką, a gdy lokaj otworzył drzwi, ktoś rozbierał się powoli i rozmawiał półgłosem. Pani Latter skrzywiła usta odgadując z przygotowań, że taki gość przychodzi w swoim, nie w jej interesie.
We drzwiach ukazały się siwe faworyty służącego, który szepnął:
– Ten… pan profesor.
A w chwilę później wszedł do gabinetu człowiek w czarnym surducie, tęgi, średniego wzrostu. Miał twarz bladą, jakby nalaną, apatyczne spojrzenie z wyrazem dobroci, na łysinie kosmyk włosów, który jak ciemna kresa ciągnął mu się nad czołem od strony prawej ku lewej. Gość idąc z wolna wysoko podnosił kolana i trzymał duży palec lewej ręki za klapą surduta, co wszystko razem zdawało się świadczyć, że łagodny ten człowiek nie odznacza się energią. Pani Latter stojąc z założonymi na piersiach, rękami utopiła pałający wzrok w jego szklanych oczach; ale gość był tak flegmatyczny, że nawet nie zmieszał się jej spojrzeniem.
– Właśnie… – zaczął.
W tej chwili regulator, zegar angielski i mały zegarek w dalszych pokojach na rozmaity sposób wybiły piątą.
Gość zawiesił mowę, jakby nie chcąc przeszkadzać zegarom, a gdy umilkły, znowu zaczął:
– Właśnie…
– Zdecydowałam się – przerywa mu pani Latter. – Nie sześć, ale dwanaście lekcyj tygodniowo będzie miał pan u mnie… – Bardzo…
– Sześć jeografii i sześć nauk przyrodniczych.
– Bardzo… – powtórzył gość kiwnąwszy parę razy głową, lecz nie wyjmując wielkiego palca lewej ręki spoza klapy surduta, co już zaczęło irytować panią Latter.
Znowu mu przerwała mówiąc:
– Przyniesie to panu profesorowi czterdzieści osiem rubli miesięcznie.
Gość zamknął usta, lecz zaczął szybko bębnić palcami lewej ręki po klapie surduta. Potem skierowawszy łagodne oczy na nerwową twarz pani Latter rzekł:
– To chyba nie po dziesięć złotych godzina? – Po rublu – odpowiedziała przełożona.
Do poczekalni ktoś energicznie zadzwonił i wszedł z szelestem.
– Zdaje mi się, że mój poprzednik brał po dwa ruble za godzinę?
– Dziś nie jesteśmy w stanie płacić za te przedmioty więcej niż rubla… Zresztą mamy trzech kandydatów – rzekła pani Latter patrząc na drzwi.
– To dobrze – odparł gość zawsze z równym spokojem. Może by jednak w zamian moja siostrzeniczka…
– Pomówimy o tym jutro, jeżeli pan łaskaw – przerwała z ukłonem.
Gość nie zdradzając zdziwienia chwilę postał, zebrał rozpierzchniętą myśl i kiwnąwszy głową opuścił gabinet. Idąc podnosił kolana równie wysoko jak pierwej i nie wyjmował palca spoza klapy surduta.
"Skończony safanduła!" – pomyślała pani Latter.
Lokaj otworzył drzwi, przez które z poczekalni wtoczyła się nieduża, ale tęga i rumiana dama, w jedwabnej sukni orzechowego koloru. Zdawało się, że rozpuszczona jej szata napełnia szelestem cały pokój i że reszta dziennego światła ucieka przed blaskami jej dewizek, pierścieni, branzolet tudzież świecideł połyskujących na rozmaitych punktach głowy.
Pani Latter przywitawszy ją podprowadziła do skórzanej kanapy, na której dama usiadła w taki sposób, jakby zamiast usiąść skróciła swój nieduży wzrost i jeszcze bardziej rozpuściła suknię. Gdy służący zapalił parę lamp gazowych, można było przypuścić, że dama w pulchnych rękach z trudem utrzymuje cały potop jedwabnej materii, która może zatopić gabinet.
– Odprowadziłam na górę moje panienki – zaczęła dama i chcę prosić, ażeby pani pozwoliła im jeszcze jutro pożegnać się ze mną.
– Pani jutro wyjeżdża?
– Ach, pani, tak, wieczorem – westchnęła dama. – Dziesięć mil koleją, a potem trzy mile karetą. Jedyną dla mnie pociechą w podróży będzie to, że moje dzieci zostaną pod opieką pani. Cóż to za dystyngowana osoba panna Howard i co za pensja!… Pani Latter na znak podziękowania schyliła głowę.
– Takich schodów nie widziałam na żadnej pensji – mówiła dama oddając ukłon z wdziękiem, który odpowiadał obfitości jej orzechowej sukni. – I lokal prześliczny, tylko… mam do pani prośbę – dodała z lubym uśmiechem. – Mój brat darował dziewczynkom bardzo ładne firanki nad łóżka, to z jego własnej fabryki. Czy nie można by zawiesić ich nad łóżeczkami?…
Ja sama się tym zajmę…
– Nie miałabym nic przeciw temu – odparła pani Latter – ale doktór nie pozwala. Mówi, że firanki w sypialniach tamują przepływ powietrza.
– U pani leczy doktór Zarański? – przerwała dama. Renomowany doktór! Znam go, bo przyjeżdżał do nas przed dwoma laty cztery razy z Warszawy (dziesięć mil koleją, a potem trzy mile powozem), kiedy mój mąż chorował, wybaczy pani, na pęcherz.
Znam go doskonale СКАЧАТЬ