Romeo i Julia. Уильям Шекспир
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Romeo i Julia - Уильям Шекспир страница 2

Название: Romeo i Julia

Автор: Уильям Шекспир

Издательство: Public Domain

Жанр: Драматургия

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ po nich!

      Precz z Montekimi, precz z Kapuletami!

(Wchodzą: Kapulet i pani Kapulet)

      Kapulet. Co to za hałas? Podajcie mi długi

      Mój miecz! hej!

      Pani Kapulet. Raczej kulę: co ci z miecza?

      Kapulet. Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi

      I szydnie swoją klingą mi urąga.

(Wchodzą: Monteki i pani Monteki)

      Monteki. Ha! nędzny Kapulecie! (Do żony). Puść mię, pani.

      Pani Monteki. Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą.

(Wchodzi Książę z orszakiem)

      Książę. Zapamiętali, niesforni poddani,

      Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to,

      Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta,

      Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie

      W własnych żył swoich źródle purpurowym:

      Pod karą tortur, wypuśćcie natychmiast

      Z zawziętych dłoni tę broń buntowniczą

      I posłuchajcie tego, co niniejszym

      Wasz rozjątrzony książę postanawia.

      Domowe starcia, z marnych słów zrodzone

      Przez was, Monteki oraz Kapulecie,

      Trzykroć już spokój miasta zakłóciły,

      Tak, że poważni wiekiem i zasługą

      Obywatele werońscy musieli

      Porzucić swoje wygodne przybory,

      I w stare dłonie stare ująć miecze,

      By zardzewiałym ostrzem zardzewiałe

      Niechęci wasze przecinać. Jeżeli

      Wzniecicie jeszcze kiedyś waśń podobną,

      Zamęt pokoju opłacicie życiem.

      A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie.

      Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem;

      Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu

      Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie

      Dalsza ma wola oznajmiona będzie.

      Jeszcze raz, wzywam wszystkich tu obecnych

      Pod karą śmierci, aby się rozeszli.

(Książę z orszakiem wychodzi; podobnież Kapulet, pani Kapulet,Tybalt, obywatele i słudzy)

      Monteki. Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze,

      Byłżeś tu wtedy, gdy się to zaczęło?

      Benwolio. Nieprzyjaciela naszego pachołcy

      I wasi już się bili, kiedym nadszedł;

      Dobyłem broni, aby ich rozdzielić:

      Wtem wpadł szalony Tybalt z gołym mieczem,

      I harde zionąc mi w uszy wyzwanie,

      Jął się wywijać nim i siec powietrze,

      Które świszczało tylko, szydząc z marnych

      Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą

      Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się

      Większy tłum ludzi, z obu stron walczono,

      Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich.

      Pani Monteki. Lecz gdzież Romeo? Widziałżeś go dzisiaj?

      Jakże się cieszę, że nie był w tem starciu.

      Benwolio. Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce

      W złotych się oknach wschodu ukazało,

      Troski wygnały mię z dala od domu

      W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie

      Ku południowi od naszego miasta.

      Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał.

      Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu;

      Lecz on, spostrzegłszy mię, skręcił natychmiast,

      I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie.

      Pociąg ten jego do odosobnienia

      Mierząc mym własnym, (serce nasze bowiem

      Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni)

      Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach

      I w inną stronę się udałem, chętnie

      Stroniąc od tego, co rad mnie unikał.

      Monteki. Nieraz o świcie już go tam widziano

      Łzami poranną mnożącego rosę,

      A chmury swego oblicza chmurami.

      Aliści, ledwo na najdalszym wschodzie

      Wesołe słońce z przed łoża Aurory

      Zaczęło ściągać cienistą kotarę,

      On, uciekając od widoku światła,

      Co tchu zamykał się w swoim pokoju,

      Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem

      I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał.

      W czarne bezdroże dusza jego zajdzie,

      Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie.

      Benwolio. Szanowny stryju, znaszże powód tego?

      Monteki. Nie znam i z niego wydobyć nie mogę.

      Benwolio. Wybadywałżeś go jakim sposobem?

      Monteki. Wybadywałem i sam, i przez drugich:

      Lecz on, jedyny powiernik swych smutków,

      Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie,

      Od otwartości wszelkiej tak daleki,

      Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie,

      Nim światu wonny swój kielich roztoczył

      I pełność swoją rozwinął przed słońcem.

      Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka,

      Nie zbrakłoby nam zaradczego środka.

(Romeo ukazuje się w głębi)

      Benwolio. Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę:

      Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone.

      Monteki. Obyś w tej sprawie, co nam serce rani,

      Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani.

(Wychodzą: Monteki i pani Monteki)

      Benwolio. Dzień dobry, bracie.

      Romeo. Jeszczeż nie południe?

      Benwolio. Dziewiąta biła dopiero.

      Romeo. Jak nudnie

      Wloką się chwile! Moiż-to rodzice

      Tak spiesznie w tamtą zboczyli ulicę?

      Benwolio. Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży?

      Romeo. Nieposiadanie СКАЧАТЬ