Название: Popioły, tom I
Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Skończysz dzisiaj?! Versus Archilochius maior tetrameter dactylicus…
Z głębokim smutkiem, wzdychając, jakby wypowiadał egzortę, wbrew radosnym dźwiękom wiośnianej piosenki Horacego, Rafał ogłaszał:
– Nunc decet aut viridi nitidum caput impedire myrto…
A niby dalszy ciąg, z najposępniejszą w świecie miną, grobowym głosem skandował:
Nie będę się żenił, nie będę się śpieszył…
Będę się umizgał i dziewczęta cieszył…
– Powinieneś zrozumieć tą właśnie głową „wonnościami zlaną”, że innej rady nie ma. Musisz się zgodzić na tak niewinny i słodki pewnik łysego kpiarza: ut homines mortem vel optare incipiant, vel certe timere desistant. Przecie to takie proste i do wykonania łatwe…
– Ja dzisiaj zobaczę, czy boisz się śmierci, czy nie.
– Rafałku, nie boję się.
– Macte!
– Powiedz mi; długie włosy, jasne, jasne, jasne… Lydia dic, per omnes te deos oro, cur properes amando perdere…
Rafał podpierał brodę pięściami, nieruchome oczy wlepiał w szyby okna. Daleko, daleko widział. Olbrzymia, szeroko rozlana woda Wisły gubiła się we mgłach i deszczu. Zatopione w nich wierzby błędnie szarzały. Błonia obrosłe wikliną, daleka przestrzeń tamtego, prawego brzegu z jego miasteczkami, smugami wsi i skrzydłami lasów ukazywały się niekiedy jak odbicia chmur. Daremnie oczy szukały domów Nadbrzezia, Trześni i kępiastych, a jak lasy rozrosłych parków Dzikowa. Z tego widoku wynurzał się szczególny rodzaj niepokoju. Jak ciemna chmura deszczowa bez wyraźnych granic płynie przez niebo, tak płynęła wskroś ciała nieokreślona żądza zjawisk, stanów i rzeczy tajemnych, wielkich, rozkosznych. Płynęła cicho, milczkiem, z wolna. Była niby nudą i z nagła stawała się natarczywością, uderzającą jakby przeraźliwy szczęk żelaza o żelazo.
Przeszła, przepłynęła…
Szlakiem wyżłobionym przezeń ciągnęły się wdzięczne dumania, długie, bezdenne, marzycielskie wspominanie spraw, których nie było wcale i nigdy, cudna tęsknota pełna łez i wołań, żeby przyszła istność szczęścia ukryta za mgłami. Przędła się w głowie wątła myśl i nikła w sennych obrazach: Noc księżycowa, pełna białej jasności… Nad łąkami wiszą płasko rozciągnięte opary. Wpada w taki tuman mgły co sił w klaczy, z lekka tylko trzymając się strzemion końcami butów. Cudnie pachną skoszone potrawy, zwilgłe, zimne siana jesienne. Od Wisły tchnie wiklowy chłód. Zda się, że to miejsce, przez które jedzie sam w nocy, to jakieś inne, obce nieznane. Jakież to straszne miejsce! Rosa i pajęczyny bielą się w miesięcznym świetle. Cisza w głębokich wąwozach… Coś nimi, ziemią idzie za człowiekiem, coś leci śladem cwałującego konia. Snuje się jako pajęczyna, a gdy stanąć i słuchać, bez wydania głosu zamiera. Gdy spojrzeć poza siebie – nic, tylko srebrzysta rosa śpi pod zasłoną nocnych tumanów…
Deszcz to mętnymi, płynnymi falami zanosił widnokrąg do szczętu, to się uciszał i znikał. W takich minutach ukazywały się bure wody pędzącej rzeki, a zimna kra trupio wśród nich szarzała.
Gdy się na pewien przeciąg czasu rozjaśniło, Rafał głośniej począł wykrzykiwać wiersze Horacego, zbliżył się cicho do szyb i długo, z wytężoną uwagą w dal patrzał. Z nagła radosnym, aż sennym z rozkoszy głosem wyszeptał do towarzysza:
– Ten chudy rybak, Bobrzyk, przybija do brzegu! Nunc decet aut viridi nitidum caput… Boże, ten dopiero wiosłuje. Czy ty widzisz? czy widzisz? To majster!
– Właśnie że nic nie widzę… – z rozpaczą szeptał Krzyś wbijając na próżno krótkowzroczne oczy w zamazane szyby.
– Wiosła się pod nim wyginają jak pióra. Ach, Boże… Ten płynie! Krzyś, bądź gotów…
W sąsiednim pokoju dała się słyszeć głośniejsza rozmowa i przyjaciele zaczęli znowu powtarzać swe pensa.
Krzyś posmutniał. Dolna warga jego ślicznych ust odęła się i blade, ciche oczy smutek owiał.
Był to daleki kuzyn Rafała, jedyny syn bardzo zamożnego szlachcica znad Wisłoki. Obadwaj z Rafałem mieszkali na stancji u profesora Zawadzkiego, w dworku stojącym pośród ogrodów, niedaleko od ruin kościoła świętego Piotra. Cedro był szczupły, mizerny i nie bardzo silny. Uczył się doskonałe, aczkolwiek nie zawsze z równą wytrwałością. Uwielbiał Rafała za jego siłę, męstwo i bardzo często odrabiał za niego różne prace szkolne.
Ustalił się był niepisany zwyczaj, że gdy wieczór zapadał, obadwaj pensjonarze wychodzili na przechadzkę do ogrodu zbiegającego ku Wiśle po zboczu góry. Tam o zmierzchu gonili się, ciskali pigułami w siebie nawzajem ile się dało, w przechodzących izraelitów, a nawet, ze smutkiem wyznać to trzeba, w przechodzących katolików. Szczególną nienawiść w nich, studentach austriackiego gimnazjum, budzili wychowańcy tak zwanego sztyftu, czyli szkoły żołnierskiej, która mieściła się w tymże gmachu pojezuickim. Skoro tylko za murem ogrodu ukazał się malec ze sztyftu, dostawał niezliczoną liczbę piguł, wymoczonych ad hoc w wodzie i zamrożonych umiejętnie.
Tego dnia znalazłszy się w sadzie profesorskim obadwaj zbiegli szybko wąwozem aż na samo dno doliny wiślanej. Szerzył się już mrok zimny i prędki, spływając z chmur. Sam był jak chmura.
Rafał obejrzał miejsce i przyległości. Nigdzie nie było żywej duszy. Dał znak Krzysiowi. Przesadzili parkan ogrodu. Stali o kilkadziesiąt kroków od brzegu rzeki. Z burych fal szło zimno i przejmujące seplenienie kry, która się w nich gęsto kołysała. Młodzieńcy chyłkiem szli w kierunku Złotej i widnego z dala Samborca. Co tchu przekroczyli Jagiellońską drogę i, brnąc w błocie, stanęli nad wodą. Zmierzch już nadciągnął i olbrzymimi fałdami osiadał ziemię.
W dole rzeki był zator lodowy.
Ktoś o nim wspomniał przy obiedzie jako o rzeczy okropnej. Szli tedy obejrzeć własnymi oczyma, czy tak jest, jak mówiono.
Rafał znalazł łódź, którą był widział przybijającą do brzegu. Jeszcze raz rzucił okiem…
Sandomierz piętrzył się wyniośle. Błyskały już światła na przedmieściu zwanym Rybitwy i w górze.
Odwiązał łódź, wyszukał w wiklach wiosła i skoczył pierwszy. Krzyś poszedł za nim i siadł w tyle.
Była to łódź płaska i płytka, zalana wodą. Nie zdążyli pochwycić wioseł, kiedy już prąd wodny porwał ją i wyniósł na rzekę. Rozparli się nogami, zanurzyli wiosła i co tchu w piersiach a mocy w barkach poczęli wygarniać z głębin kłęby wodne. Dziób czółna twardo, z oporem, jakby orał w piachu, zwrócił się w stronę Trześni.
– Raz, dwa! – zakomenderował twórca wyprawy głosem nieswoim, surowym, z głębi piersi.
Złomy lodu płynęły szybko a ciężko, jakoby potrzaskane ściany ciosowych kościołów. Z łodzi wydawało się, że w okrąg sunie zniszczony jakiś ląd, niepodobna СКАЧАТЬ